wtorek, 19 lipca 2016

Genialna przyjaciółka

Nie mogę się od niej oderwać o kliku dni - czyli od wartkiej prozy Eleny Ferrante, tej anonimowej postaci, na temat której toczą się spory, czy to w ogóle jest kobieta. Tak genialnie o przyjaźni między dziewczynami i kobietami nie może pisać mężczyzna, choć raz, teraz nie pamiętam w którym momencie, miałam poczucie, że to jednak może być kreacja męskiego umysłu. Z drugiej strony, czy płeć ma znaczenie? Tyle z nas ma ochotę powiedzieć jednocześnie "tak" i "nie", albo, jak to mawiał A., to wyuczone na  humanistycznych studiach  "zależy".

M. twierdzi, że płeć w sztuce nie ma żadnego znaczenia, czy mieć nie powinno - coś jest ciekawe, albo nie i to ciekawe broni się samo. Wyraża też lekką irytację na kategoryzowanie typu "literatura kobieca", "kino kobiece" itd. jakoby ten przymiotnik "kobiecy" miał być przypisany do pewnego typu wrażliwości, który przecież nie unaocznia się jedynie u kobiet. Ale ja tam, za Spivak, wierząc chyba w postpłciowość, uznając "strategiczny essencjalizm" za ciekawą strategię, nie zamierzam odrzucać tej kategorii, zdając sobie jednak sprawę z jej konstrukcji. Jeden z wyrażnych momentów, jakie wspominam, kiedy to poczułam "kobiecość" książki - łączy się dla mnie z "Biegnącą z wilkami" - książkę, którą  zamówiłam, a gdy przyszła wyczekiwana, z ciekawością podżeganą (chyba, tego już nie pamiętam) nie tylko przez doradczynie w postaci interesujących mnie pisarek czy intelektualistek, ale i przez moje osobiste przyjaciółki, typu Ka., rzuciłam w kąt lekko rozczarowana nie przebrnąwszy przez więcej niż klika stron. Jakoś odrzucił mnie ten patos, a może właśnie ta "kobiecość" perspektywy. Sięgnęłam po lekturę znowu, kiedy leżałam na ginekologii - poczułam, że właśnie szpital "kobietoznawczy" tworzy dla mnie środowisko idealne do przeczytania tego dziełka Clarissy Pinkoli Estes i zrobiło na mnie niezwykłe wrażenie. Koncepcja wieku mierzonego nie latami, lecz "bliznami" bardzo do mnie przemówiła wraz z gojeniem się mojej blizny, niewidocznej dla nikogo z zewnątrz, kto nie dysponuje wziernikiem. M. by teraz może to zbył jako "złotą myśl do zapisania w kolejnym tomie". Chyba nie zawsze patos dyskredytuje.

Czytając "Genialną" i kolejny tom "Historia pewnego nazwiska" - przenoszę się w świat moich dziewczęcych przyajźni, i tych obecnych - dziewczyńsko-kobiecych. W tym aspekcie czuję, że płeć ma znaczenie, bo te chłopaki, z którymi gadałam, nie doznali tego typu relacji przyjaźni, o jakiej pisze Ferrante. Lojalność przeplata się z rywalizacją, wsparcie z zawiścią, szczerość z jej brakiem, by zachować twarz, podziw i fascynacja z nienawiścią i bólem. M. mówi, że nie doświadczył tego rodzaju przyjaźni - może ze względu na swoje dość częste przeprowadzki, więc brak mu tej ciągłości przyjażni/kumpelstwa z jedną osobą od wczesnej podstawówki po liceum. A może tu chodzi o to, że chłopcy mają bardziej paczkę kumpli niż jednego przyjaciela?

Narratorka Ferrante pisze ze szczerością o jej przyjaźn i o tym, jak przyjacióła, Lila, na nią oddziałuje - że to dla niej robi wiele rzeczy w swoim życiu. I nie chodzi tu o podporządkowanie swojego życia przyjaciółce, ale o tym, że wiele z tego, czego się uczy, o czym myśli, jak się zachowuje często przefiltrowuje przez oczy swojej przyjaciółki, która o tym nawet nie wie. To takie zjawisko jak owa "podwójna świadomość" opisywana przez W.E.B. Duboisa, kiedy to nie patrzymy na siebie własnymi oczyma, ale i oczyma innej grupy - u niego białych. Albo może to o to chodzi Lacanowi (którego poznałam jedynie przez Żiżka), kiedy mówi o wieloznacznym pożądaniu, którei "jest pożądaniem Innego" - zarówno jego samego (Elena pragnie być blisko swej przyjaciółki, nie stracić nic z jej życia, trochę niczym Serenus, narrator Dr. Faustusa, gdy opisuje przyjaciela, Leverkuhna, odsuwając się w cień."), ale również pożąda tego, czego pożada Lila.

Podoba mi się również szczerość z jaką Elena opisuje tworzenie siebie przy pomocy idei, myśli, inspiracji różnych ludzi - w dużej mierze swojej przyjaciółki. Pamiętam jak ja przyznałam na jednym ze spotkań Gaffowego Klubu Dyskusyjnego, że bardzo wiele z mojej tożsamości feministycznej paradoksalnie zawdzięczam moim chłopakom - C. i A.. Kuba stwierdził, że to smutne. Elena ma podobne uczucia - czuje, że zakłada maskę, jest taką postacią graniczną siedzącą okrakiem między swoją biedną dzielnią w Neapolu a wykształconą kobietą z Pizy, która wciąż czuje, że brak jej kapitału kulturowego (choć nie nazywa tego tymi słowami - p.s. to chyba jest duża zaleta Lili - nie nakłada maski, przynajmniej w oczach przyjaciółki). Autentyczność v. kreacja to ważny wątek w tej powieści, zwaną również "czytadłam" przez Olę z biblioteki, czy Graff, która się zastanawiała, czy to jest dobra lit., czy zwykłe czytadło, jak wymieniłam z nią parę zdań w drodze do Rumunii.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Wiosenna reaktywacja z Panią Bovary

Re-reading

Pierwszy raz czytałam Panią Bovary w liceum zainspirowana moją przyjaciółką Olgą, która pomimo słowiańskiej urody, którą opiewa moja Mamusia, kojarzyła mi się bardzo francusko. Chyba nie tylko mi, bo pamiętam, że ziom z klasy wołał na nią "wiwlafrąs" - mówiła po francusku biegle, jak w swoim pierwszym języku, przeczytała już wtedy milion książek i przygotowywała się do olimpiady z języka francuskiego, chyba głównie z Flauberta, właśnie. Więc przeczytałam Panią Bovary. Pamiętam, jak męczyłam oczy nocą, nie mogąc się oderwać od lektury, nie ważąc na to, że znowu zwagaruję z porannego niemieckiego. Po latach, czytając Barthesa i innych Bardzo Mądrych Ludzi, którzy non-stop odwołują się do Madame Bovary, stwierdziłam, że nie pamiętam NIC z owej powieści, oprócz ogólnego wrażenia, że bardzo mi się podobała. Więc, robiąc coś skandalicznego jak na studentkę literatury amerykańskiej i komparatystki, która powinna czytać obecnie tylko literaturę amerykańską i polską, a dokładniej prozę pisaną przez współczense pisarki od 1990 do 2010, jako że tego będzie dotyczył mój (bardzo obszerny podobno) egzamin, pozwoliłam sobie na luksus przeczytania czegoś "totalnie bez sensu" i to przeczytania ponownego.

Jak przyjemnie wracać do książek; robiąc to, czuję się jak buntowniczka przeciw obecnemu biegowi wszystkiego - trzeba cały czas być na bieżąco, czytać nowości, sprostać czelendżom czytelniczym na goodreeds.com,  słuchać aktualnej hipstamuzy i ogłaszać na fejsie, czego super nowego się słuchało, wiedzieć, co i jak na świecie, uff, zasapałam się.  Ponowne czytanie książki, albo (skandal!) kolejne, to taka namiastka dzieciństwa, kiedy to praktycznie nic nie trzeba było. Małe dzieci lubią jak rodzice czytają im te same książki w kółko, do znudzenia (rodzica), który próbuje czasem coś ominąć i już zdobyć chwilę spokoju dla siebie, ale czujny bachor nie da się łatwo oszukać, bo zna już treść na pamięć, więc nie popuszcza ani linijki. Potem, jak już latorośl opanowuje samodzielnie naukę czytanie, która otwiera drzwi do literacy, pomimo irytujących lektur szkolnych, może delektować się tymi ulubionymi. Moje hity z wczesnej podstawówki to "Plastusiowy pamiętnik","Bracia lwie serce" Astrid Lindgren, baśnie Puszkina, a w końcowej fazie podstawówki: Hans Helmut Kirst szczególnie "08/15 w partii" i "Wilki" przeplatane z "Przeminęło z wiatrem" Margaret Mitchell.

Wracając do Emmy Bovary, bezpośrednią pobudką było zasłyszane powiedzenie Flauberta: "Madame Bovary - c'est moi". Jakoś mnie to zaintrygowało, dlaczego korpulentny mężczyzna w średnim wieku z błyszczącą łysiną widzi siebie w efemerycznej Emmie. Spacerując wzrokiem po linijkach (bynajmniej nie biegnąc, jak biegać to tylko na nogach - grr. znowu ta Olga, która nie dość, że wie wszystko o francuskiej literaturze, to jeszcze wychowuje dziecko, pracuje i biega 10km poniżej godziny), doznałam eureki, której zapewne doznało już tysiące czytalniczek/ków przede mną: Madame Bovary - c'est moi.

Where do I begin? Widzę siebie, i nie tylko siebie, w tej narcystycznej, sentymentalnej, depresyjnej kobiecie, żądnej nowych wrażeń, miłości, takiej jak opisanej w powieściach. Słyszę ten szyderczy chichot autora, ale za szyderą, myślę, kryje się też szczerość. Bycie cool i na dystans, wieczna ironia - męczą, czasem chce się człowiece być "autentyczną". Szczególnie przy napadach melancholii. Gdy nie wyjdzie człowiece coś, na przykład rola kochanki, szybko się adaptuje do innej, na przykład odgrywanie ideału "finest catholic melancholy", albo ofiarnej damy miłosierdzia szyjącej wyprawki dla biednych. Uaktualniając: jak nie wyjdzie lans w jednej dziedzinie, np. bycia übercool, to współczesna człowieka zaczyna angażować się w działalność społeczną zakładając stowarzyszenia, albo rzuca się w wir kariery po nieudanym romansie. W moich kręgach finest catholic melancholy budzi jedynie śmiech, ale melancholijne "filozofowanie" o życiu w starym swetrze a la Żiżek już niekoniecznie.

Madame Bovary - c'est moi nie musi jedynie odnosić się do Emmy konkretnie, ale do różnych innych typów, a raczej przywar przyczepionych do bohaterów opisanych w powieści. Jak postępowy farmaceuta Homais zaczyna swoje pseudo-naukowe wywody, wstydzę się za siebie - za moje wszelkie "złote rady" i mądrzenie się, i widzenie siebie jako niezwykle racjonalnej, używającej wyważonej retoryki, a naprawdę wykłócam się ciągle o to samo, niczym aptekarz ze swoim adwersarzem - księdzem.

Oprócz tych przywar różnych, przybierania roli, mechanizmów społecznych itd. jest miłość. Nie tylko ta, obrócona, jak mi się wydaje, w  satyrę na Poe'go, i literaturę gotycką, bo Emma tak opętała swojego Charlesa, że zrujnowała go dokumentnie, i że nawet po jej śmierci urok rzucony na męża wciąż pozostaje w mocy i rujnuje go dalej, zza grobu. Charles, niczym podmiot liryczny wierszy Poego, np. Anabel Lee, obsesyjnie kocha swoją zmarłą żonę (pochowanę w sukni ślubnej) i też praktycznie umiera dla świata, w ogóle nie myśląc o przyszłości swojego dziecka.

Ale jest też studium pragnienia, miłości, pasji tak silnej, że człowiek/a potrafi porzucić wszystko, tego lojalnego, kochającego partnera i rzucić się w wir romansu. Ta siła sprawia, że prawdomówne osoby przeminiają się w notorycznych kłamców, prostoduszne w wyrachowane, empatyczne w egotyczne itd. Emma niby kończy tragicznie, ale jej wiernemu-biernemu mężowi też nie udaje się uniknąć katastrofy. Ja bym jednak wysunęła optymistyczny wniosek z tego niby ponurego końca historii - banalnie: trzeba słuchać swojego głosu wewnętrznego i nie dbać o pozory. Charles niby kocha żonę całym sercem, ale zgadza się, latami, na bycie od niej odseparowanym. Intymność między parą nie istnieje, Emma unika jego towarzystwa, ten chce jej dogodzić, ale zupełnie jej nie rozumie; zatem biedny cuckold wielbi jedynie wizerunek swojej pani doktorowej, a nie ją jako człowieka z krwi i kości.

Napiszę tylko tyle, bo już nie mam siły;)

Buziaki wiosenne dla wszystkich!

niedziela, 9 lutego 2014

Nie mam pomysłu na tytuł

Wyznam, że mam swojego ulubionego bloga. Generalnie nie czytam blogów, oprócz kulinarnych. (Nie, żebym gotowała namiętnie, ale pooglądać można) Czasem jeszcze może rzucę okiem na coś o książkach w ramach inspiracji, czy by zobaczyć, jak inni odbierają książkę, o której niewiele napisano, a mnie aż nosi, żeby z kimś wymienić myśli na jej temat. Ale te książkowe blogi czytuję sporadycznie. Albo załamuje mnie ilość książek recenzowanych dziennie przez prowadzącą bloga i odczuwam boleśnie moją poznawczą nieefektywność, albo irytuje mnie infantylizm piszących.

Ale ten blog mnie rozwala. Autor wywleka na wierzch, bezlitośnie to, o czym nie chce się pamiętać, chce się gdzieś przyklepać i ukryć, albo wydalić dyskretnie, spuścić, oczyścić się i zapomnieć, tak na dobre. Większość tekstów mnie porusza i ciut niepokoi. Bloger jest ukrywającycm się autorem, z tego co rozumiem, mężczyzną w średnim wieku (bardziej 50-cio niż 40-sto letnim), postulującym zarzucenie czytania, na rzecz doświadczania. Z drugiej strony sam czerpie garściami z kultury, cytuje, wspomina anegdotki o Emilu Ajar'rze, nazwiska, które do niedawna było mi obce, dopóki Olga nie poleciła mi książki "Całe życie przed sobą". Tak bardziej z przypadku, bo akurat byłyśmy w księgarni na tyłach Krzywego Domku.

Ów erudyta z bloga "Najgorzej" niepokoi, bo przestrzega przed zgubnym wpływem lektur i doradza życie. Jakby te dwa elementy się wykluczały. Patrzę na przyjaciółki i kumpele, i myślę sobie - czytają, ale i doświadczają, czasem nawet więcej niż by chciały. Sama też ostatnio doznawałam. Przez cudowny tydzień, czułam się po części jak w Niebie - wjeżdżałam na szczyty w chmurach, albo i ponad chmurami, napawałam się widokami bezdrzewnych dolomitów - czarnych czubków wyłażących na wierzch spod śniegu. W słońcu sceneria i kolorystyka  przypominała kiczowate obrazki z Jezuskiem czy Maryją, jakie dzieci dostają na lekcjach religii, czy na pierwszą komunię.

Jak słońce decydowało się nie wstawać, panowała atmosfera niczym z Lovecrafta "Mountains of Madness", albo mitologicznego nordyckiego Piekła - zimna biel, kłęby mgły, które łatwo wziąć za opary ze świata umarłych. Mniejsza o powierzchowność - to Niebo-Piekło nastrajało kojąco. Chciałam na zawsze pozostać zawieszona nad przepaścią, wśród drzew, z widokiem na ciemny szczyt, być kołysaną przez wiatr i dyndać nogami, a potem puścić się w dół i czuć prędkość, a także jednocześnie zastanawiać się, czy wciąż byłabym tak wolna, że Olga i jej mąż śmialiby się z mojej ślamazarności.

Z błogim uśmieszkiem przyczepionym do twarzy myślałam sobie zuchwale: oto doznaję, a i czytam. Boli mnie nie tylko krzyż od siedzenia i oczy od wgapiania się w literki, ale moje zastałe mięśnie pobudzone zostały do pracy. Odczuwałam dobry ból po wysiłku fizycznym. Poza tym, też czytałam. Czułam, że rzuciłam wyzwanie autorowi bloga, który pomstuje, żeby nie uzależniać się od książek.

Wróciłam do rzeczywistości z nierealnej baśni. Podłączyłam się do netu, sprawdziłam maile, fejsbuka, weszłam na bloga Najgorzej i znowu zaczęłam żyć w realnym świecie - myśli-wron, które kraczą i każą odpisywać na idotyczne maile, skupić się na milionie niby wirtualnych, ale jak najbardziej konkretnych rzeczy, których Matrix ode mnie wymaga.

Czytanie nałogowe -  niekonieczne oznaczające czytania ogromnej ilości książek, bo niestety wcale tak dużo ich nie pochłaniam, ale uzależnienie od lektur, od rozmów o nich, od nudzenia się wszystkimi innymi banalnymi rozmowami - jest chorobą. Nie potrafię połączyć obu aspektów życia. Jak czytam, to wcale nie chcę mi się biegać, choć Bator pisze o bieganiu i jego duchowym wymiarze, i bardzo mnie to kręci. Tymczasem, zamiast pobiegać po lesie czy plaży, sięgam po kolejną książkę Bator.... Z drugiej strony Olga potrafi: czyta i biega.

Eh, to wszystko przez tego bloga, który też jest jak derridiański farmakon - lekarstwem i trucizną w jednym, jak zaresztą wszystkie inne dobre lektury.

piątek, 3 stycznia 2014

Nie ponosi mnie namiętność.

Nie panuję nad swoją wyobraźnią. Jest jakby obcym bytem, który funkcjonuje samodzielnie, a jednak w jakiś szczególny sposób łączy się z moim ciałem. I to dziwne, z pozoru nienaturalne połączenie, jest idealną symbiozą.
Śnię każdej nocy, a najbardziej lubię sny erotyczne, bo są tylko moje. Niewiele w nich obrazów ale odczucia i dźwięki są tak silne, że kiedy budzę się gwałtownie w środku nocy, nie mogę złapać oddechu i jeszcze kilka minut zastanawiam się gdzie jestem i co tutaj robię. Czy to moje łóżko? Czy to moje ciało? Czy to jeszcze jestem ja czy stworzenie wykreowane przez moją wyobraźnię?
Często się odłączam, jakby ktoś wyjął kabel z mojej głowy. Jestem wtedy wszystkim i niczym, a mózg kreuje setki scenariuszy na minutę. Ile to budzi wątpliwości kiedy zdarza mi się budzić w wannie pełnej ciepłej wody, z książką rzuconą na podłogę. Zastanawiam się wtedy, gdzie jest dzień, który mi uciekł i dlaczego nie chcę go odzyskać? Nie kontroluję swoich zmysłów. Reaguję na wszystkie możliwe bodźce. Uwielbiam dotyk na moim ciele, smakuję życie, wącham książki, słucham dźwięków dochodzących z mojego wnętrza i oglądam je dokładnie. 
To nieprawda, że nie poddaję się swoim namiętnościom.
Jestem namiętną kobietą, którą otacza zmysłowy i cholernie fascynujący świat 
Pragnę go.

/jot/

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Nomadki to my

Listopad był dla mnie miesiącem czytania porządnej kobiecej literatury. Skończyłam kilka subiektywnie, a może i inter-subiektywnie, bardzo dobrych powieści, które mi pożyczyły lub poleciły Przyjaciółki, albo które dostałam na urodziny - czyli "Mięso", o którym już było, "Życie miłosne" Shalev, "Dom Augusty" Majgull Axelsson, a także tomik opowiadań Any Castillo "Loverboys" i  nie-powieść biograficzną Plebanek "Córki rozbójniczki", a obecnie koczuję to tu, to tam wraz z Rosi Braidotti i jej teorii podmiotów nomadycznych.




Nomadyczny podmiot (feministyczny) to taki, który jest w ciągłym ruchu, jak pisze teoretyczka pochodząca z Włoch. Braidotti wyemigrowała do Australli z rodziną, studiowała we Francji, a obecnie chyba mieszka w USA, ale wciąż jest w ciągłym ruchu - jeżdzi po świecie na konferencje, udaje się w podróże dla przyjemności, zapewne odwiedzając przyjaciół/ki na całym świecie. Lubi też przesiadywać w tych miejscach tranzytu, poczekalniach na lotniskach, na stacjach kolejowych, w pociągach, miejscach, które stanowią przestrzeń absolutnie publiczną, i w których człowiek znajduje się w zawieszeniu, w sferze pomiędzy. Obok Braidotti, koczującej na lotniskach i stacjach kolejowych czy autobusowych, widzę moje Przyjaciółki - Ankę, Faustynę i Ka. (kolejność alfabetyczna). Widzę Ankę, która miota się między Trójmiastem a Berlinem, z plecakiem, widzę Faustynę, niegdyś z plecakiem, obecnie z walizką, która podróżuje to zawodowo, to dla przyjemności i widzę Ka., która wyjechała kilka miesięcy temu do Norwegii z małym bagażem, odpowiednikiem dawniejszego węzełka na kiju, niczym Włóczykij z Muminków. Wyjechała w nieznane, ku przygodzie. A zarobione przez siebie pieniądze w czasie kilku tygodni wydała typowo nomadycznie - na podróż.

Obok moich Przyjaciółek widzę też Grażynę Plebanek i jej długo niewidzianą przyjaciółkę z dzieciństwa, która podarowała Plebanek "Godzinę pąsowej róży". Plebanek i jej przyjaciółka po latach odnalazły się w Belgii, ale obecnie znów przyjaciólka, opisywana przez Plebanek zniknęła z jej pola widzenia. Autorka nie nosi jednak urazy ani nie martwi się o przyjaciółkę; wręcz przeciwnie - rozumie. Bo droga jest rzeczą świętą. 

Braidotti jednak (jak i Plebanek) nie uznaje, że nomadyczny podmiot, choć zakłada bezustanne przemieszczanie się, musi koniecznie oznaczać podróż w sensie fizycznym. Ma również na myśli ruch intelektualny, poglądowy, twórczy czy językowy. Podkreśla wagę wielojęzyczności czyli przeskakiwania z jednego języka w drugi, braku lojalności do jedynego języka ojczystego, który przecież tak trudno sprecyzować. Braidotti wręcz dziwi się monojęzyczności - utrzymuje, że nie ma takich znajomych. Nawet w owych Stanach, na temat których roznosi się mit, iż Amerykanie nie portafią mówić żadnym innym niż angielski językiem. Braidotti uświadamia, że tylko wtedy uznajemy mieszkańców i mieszkanki USA za posługujących się jedynie angielskim, jeśli oczy przesłania nam tak głęboko zakorzeniony rasizm, który Amerykanina zrównuje z WASPem - Billem z długą brodą niczym Jay Leno, w bejsbolówce przykrywającej jego nordyckie blond włosy, względnie brytyjsko rudawe i osadznej nad błękitnymi Anglo-saskimi oczyma. A USA, to przecież, kraj imigrantów, gdzie większość ludzi jest przynajmniej dwu-lub więcej języczna. Zresztą Braidotti wskazuje na wielojęzyczność w obrębie jednego języka.

Myślę o moich Przyjaciółkach posługujących się różnymi językami, istniejącymi na ich pograniczach, myślących w dwu-trzech językach, a może po prostu w jednym konkrentym, osobistym języku, będącym zbitkiem tak różnych wpływów leksykalnych, gramatycznych, kulturowych, cywilizacyjnych, religijnych, płciowych ... Zresztą bycie poliglot(k)ą według Braidotti nie ma jedynie wymiaru ściśle lingwistycznego, ale dotyczy umiejętności posługiwania się językami różnych dziedzin. Mówić różnymi językami, posługiwać się różnymi dyskursami to wi(e)dzieć więcej.

Nomadyczność odbywa się równieć na poziomie uczuć. Jaara, bohaterka Zeruyi Shalev odbywa podróż w namiętność. To, że przemieszcza się przestrzennie jadąc gdzieś z kochankiem, czy to, że wymyka się z własnego mieszkania, by krążyć między domem rodziców a kochanka stanowi jedynie tło dla jej podróży emocjonalnej. Jej namiętność do kochanka i ich burzliwy romans napędzany głównie pożądaniem Jaary kontrastuje ze spokojem i bezpieczeństwem pożycia małżeńskiego. Może kochanek Jaary nie stanowi wcale lepszej alternatywy do małżeńskiej nudy i nie jest celem samym w sobie, ale jedynie pretekstem, dzięki któremu Jaara dostrzega, co w życiu jest dla niej istotne?

Być może wędrówka Jaary odbywała się trochę na oślep, jak w przypadku "Domu Augusty", książki, której tytuł tłumaczony dosłownie ze Szwedzkiego, brzmiał by mniej więcej "Wędrówka na oślep", czy "Przypadkowa wędrówka". Powieść Axelsson, choć pozornie jest obyczajową opowieścią przedstawiającą kobiecą sagę rodzinną, daje wiele możliwości interpretacyjnych, ze względu na tytuł właśnie. Choć bohaterki uznałabym raczej za migrantki lub wygnańczynie niż nomadki, według rozróżnienia Braidotti. Protoplasćie rodu brak własnych korzeni, więc przemieszcza się nieustannie w dzieciństwie, właśnie skazując się na przypadek, jako że jest sierotą. XIX-sto wieczny system socjalny w Szwecji ma niewiele wspólnego z obecnym, a zatem dziewczynka pozbawionych rodziców zdana jest na kiepskiej jakości sierociniec, by potem pracować ciężko w polu już w dzieciństwie. Gdy dorasta, zostaje służącą i powiela los wielu innych służących, jak wyniki z książki; zostaje panną z "nieślubym" dzieckiem swojego pracodawcy, który odsyła ją, gdy dowiaduje się o jej stanie. Zatem Augusta staje się migrantką szukającą pracy. Wydaje się, że jej brak zakorzenienia i poczucia przynależności wpływa na kolejne pokolenia kobiet w jej rodzinie, które również wędrują na oślep, aż do czasów współczesnych. Dom Augusty, staje się dla jej córek, wnuczek, prawnuczek punktem odniesienia, ale nie każda z nich czuje się jednakowo upoważniona, by uważać, go za swój własny,

Zdecydowanie lepiej być nomadką niż migrantką czy wygnańczynią. Nomadka, bowiem, ma poczucie zakotwiczenia, ale nie w jednym miejscu - ma kilka domów w sensie home.
Dlatego, moje drogie Przyjaciółki, i nie tylko te wymienione tu konkrentnie, nomadki to my!

Ola Hol

Szczególnie dedykuję: Ance, Brzozie, Dżu, Faustynie, Ka., Marcie, Jot., Oldze, Wiedźmie jeśli kogoś pominęłam, to przepraszam. Nie wszystkie z Was pewnie mam prawo nazywać Przyjaciółkami, ale to fajne słowo i lepsze niż koleżanki;)

sobota, 9 listopada 2013

Izrael i MJF [']



Zapragnęłam pojechać do Izraela. Wcześniej teoretycznie chciałam, bo w wiele miejsc warto się wybrać. Ale ostatnio Izrael wydał się mi konieczną destynacją. Po części poprzez entuzjazm Ka., która zakochała się w Tel-Awiwie, zdradzając Norwegię, ale nie chodzi tu, bynajmniej, o taką przedszkolną rywalizację - ona tam była, to teraz ja MUSZĘ.

Ten mój Izrael, o którym wiem niewiele, ciągnie mnie z wielu powodów. Po pierwsze, przez Kereta. Czytając ostatnie "Osiem procent z niczego", zdecydowałam się - przekształcę moje niejasne planowanie, że może USA, może Chiny, w bardziej namacalny cel podróży - np. w te wakacje, bądź w ciągu roku - Izrael. Obecnie umacniam się w tej decyzji.

Izrael kojarzy mi się przede wszystkim jednak z inną niż Ka. przyjaciółką - przyjaciółką, którą znam najdłużej z osób, które nazywam przyjaciółkami, więc jest bardzo ważna dla mnie. To dzięki A. wiem trochę o Żydach, to A. zawsze dużo mówiła o Izraelu, to w jej rodzinnym domu na drzwiach wisi symbol judaistyczny - Hamsa - dłoń, która chroni domostwo przed złem i to jej rodzina jeździ czasem do Izraela - nie po to, by wziąć udział w pielgrzymce, ale by odwiedzić przyjaciela. Dlatego Izrael jest im bardziej bliski i znany, nie jedynie z perspektywy odbycia podróży do Ziemi Świętej i by trochę ponarzekać przy tym na "Arabów, którzy tłoczą się strasznie i rozstawiają swoje stragany tak, że pielgrzymi z Polski nie mogą przejść jerozolimską ulicą". 

Izrael kojarzy mi się również z tatą A., który właśnie odszedł. Z człowieka pełnego życia, tryskającego energią i żartami ironisty, który żył na 100%, potrafił i zadbać o rodzinę, i dobrze się zabawić, a także prowadzić intelektualne rozmowy dzieląc się swoimi refleksjami, wiedzą o świecie i mądrością, przeistoczył się w niebyt w ciągu miesiąca. 

Jak pracował - to ciężko, jak imprezował - to na całego, jak czytał - to kompulsywnie, jak mówił - to z zapałem i entuzjazmem. To między innymi On pobudził mnie do rozwoju intelektualnego. Jego obszerna wiedza ogólna zawsze mi imponowala i czułam, że muszę dużo nadrobić, żeby stać się partnerką do dyskusji, jakie MJF prowadził ze swoją rodziną i przyjaciółmi. Myślę, że imponował nie tylko mi, ale i innym przyjaciółkom i przyjaciołom A. i jej brata. Zwracał się zawsze do nas, znajomych swoich dzieci, z szacunkiem i serdecznością. Czuliśmy, że nie jesteśmy intruzami w ich rodzinnej enklawie, na nierównych prawach, które w wielu polskich nieco feudalnych rodzinach ustalają despotycznie rodzice, ale że jesteśmy mile widziani i traktowani jako jednostki, jako ludzie, a nie jako denerwujące osobniki zakłócające spokój rodzinny. A. sama przyznała, że nieraz ją to złościło, że znajomi wpadali pogadać z rodzicami, a niekoniecznie z nią czy jej bratem. Razem spędzaliśmy święta - my, przyjaciele jego dzieci z ochotą szliśmy po naszych rodzinnych imprezach, by poświętować razem z rodziną MJF, traktując ich niczym własną rodzinę.


Ciężko uwierzyć, że brak go już pośród żywych. Ciężko uwierzyć, że w ciągu miesiąca od wykrycia choroby przeniósł się w jakiś inny wymiar może duchowy, a może jedynie materialny. Z drugiej strony, dobrze, że nie cierpiał długo, że umarł w otoczeniu najbliższych. Zapamiętam go głównie jako  człowieka skorego do śmiechu – radosnego i szczerego, zaraźliwego, rubasznego  a także jako ironistę z lekko zgryźliwym poczuciem humoru. 

Gdziekolwiek jesteś Sąsiedzie-Seniorze - niech będzie dobrze. Cieszę się, że Cię poznałam. I niech Cię Hamsa broni do złego.



wtorek, 5 listopada 2013

Mięso

Mam poczucie utkwienia w aliteracji - jak nie Mania, czy Marta to Mięso. Właśnie skonsumowałam, pierwsze, od wielu lat. Pod postacią książki Dominiki Dymińskiej. Szybko pochłonęłam, trochę niczym fastfood, ale danie nie było kiepskie ani słabo doprawione. Nie wiem, czy było mięśnie - pewnie dla czytelników wyczulonych na cielesność, których sperma i krew cieknąca po udzie, jako przejaw najlepszego w życiu seksu, gorszą, albo dla tych, których bulimia jako pragnienie "wyrzygania przeszłości"zniesmacza - było mięsiście, cieleśnie i obrzydliwie. Według mnie owo Mięso smakowało lirycznie, melancholijnie i poruszająco.

Czemu Mięso? Bohaterka kupuje niewiele wędlin w lokalnym sklepie, być może głównie dla matki - raczej odbieram ją po wegetariańsku. Mięso jako abjekt? Mięso jako wyraz tego, co najobrzydliwsze w rzeczywistości? To, że z życiem trzeba sobie radzić, nie żyć? To, że dziecięce i nastoletnie problemy - bez niepotrzebnego dramatyzowania - istnieją naprawdę i że ich rozmiar przekracza to, co się zdaje dorosłym - drobne sprzeczki z koleżankami o ołówek?

Książka Dymińskiej to specyficzny Bildungsroman - o dojrzewaniu refleksyjności. Najpierw chciałam napisać, że intelektualnym, ale rodzaj dojrzewania bohaterki/(autorki? bohaterka też na imię ma Dominika) cechuje coś głębszego - wrażliwość, wyrażenie uczuć i myśli w trafny sposób, do tego ucieleśniony ( w sensie embodiment). Im dłużej o myślę o lekturze, tym bardziej mi się podoba.

Zatem, do Mięsa, czytelniczki, wegetarianki też, a może wegetarianki przede wszystkim!

Ola Hol

P.S. - po napisaniu tego tekściku, przeczytałam wywiad z autorką. I czuję taką satysfakcję, jakbym dobrze rozszyfrowała, o co jej chodzi. Wiem, banalne;)