poniedziałek, 2 grudnia 2013

Nomadki to my

Listopad był dla mnie miesiącem czytania porządnej kobiecej literatury. Skończyłam kilka subiektywnie, a może i inter-subiektywnie, bardzo dobrych powieści, które mi pożyczyły lub poleciły Przyjaciółki, albo które dostałam na urodziny - czyli "Mięso", o którym już było, "Życie miłosne" Shalev, "Dom Augusty" Majgull Axelsson, a także tomik opowiadań Any Castillo "Loverboys" i  nie-powieść biograficzną Plebanek "Córki rozbójniczki", a obecnie koczuję to tu, to tam wraz z Rosi Braidotti i jej teorii podmiotów nomadycznych.




Nomadyczny podmiot (feministyczny) to taki, który jest w ciągłym ruchu, jak pisze teoretyczka pochodząca z Włoch. Braidotti wyemigrowała do Australli z rodziną, studiowała we Francji, a obecnie chyba mieszka w USA, ale wciąż jest w ciągłym ruchu - jeżdzi po świecie na konferencje, udaje się w podróże dla przyjemności, zapewne odwiedzając przyjaciół/ki na całym świecie. Lubi też przesiadywać w tych miejscach tranzytu, poczekalniach na lotniskach, na stacjach kolejowych, w pociągach, miejscach, które stanowią przestrzeń absolutnie publiczną, i w których człowiek znajduje się w zawieszeniu, w sferze pomiędzy. Obok Braidotti, koczującej na lotniskach i stacjach kolejowych czy autobusowych, widzę moje Przyjaciółki - Ankę, Faustynę i Ka. (kolejność alfabetyczna). Widzę Ankę, która miota się między Trójmiastem a Berlinem, z plecakiem, widzę Faustynę, niegdyś z plecakiem, obecnie z walizką, która podróżuje to zawodowo, to dla przyjemności i widzę Ka., która wyjechała kilka miesięcy temu do Norwegii z małym bagażem, odpowiednikiem dawniejszego węzełka na kiju, niczym Włóczykij z Muminków. Wyjechała w nieznane, ku przygodzie. A zarobione przez siebie pieniądze w czasie kilku tygodni wydała typowo nomadycznie - na podróż.

Obok moich Przyjaciółek widzę też Grażynę Plebanek i jej długo niewidzianą przyjaciółkę z dzieciństwa, która podarowała Plebanek "Godzinę pąsowej róży". Plebanek i jej przyjaciółka po latach odnalazły się w Belgii, ale obecnie znów przyjaciólka, opisywana przez Plebanek zniknęła z jej pola widzenia. Autorka nie nosi jednak urazy ani nie martwi się o przyjaciółkę; wręcz przeciwnie - rozumie. Bo droga jest rzeczą świętą. 

Braidotti jednak (jak i Plebanek) nie uznaje, że nomadyczny podmiot, choć zakłada bezustanne przemieszczanie się, musi koniecznie oznaczać podróż w sensie fizycznym. Ma również na myśli ruch intelektualny, poglądowy, twórczy czy językowy. Podkreśla wagę wielojęzyczności czyli przeskakiwania z jednego języka w drugi, braku lojalności do jedynego języka ojczystego, który przecież tak trudno sprecyzować. Braidotti wręcz dziwi się monojęzyczności - utrzymuje, że nie ma takich znajomych. Nawet w owych Stanach, na temat których roznosi się mit, iż Amerykanie nie portafią mówić żadnym innym niż angielski językiem. Braidotti uświadamia, że tylko wtedy uznajemy mieszkańców i mieszkanki USA za posługujących się jedynie angielskim, jeśli oczy przesłania nam tak głęboko zakorzeniony rasizm, który Amerykanina zrównuje z WASPem - Billem z długą brodą niczym Jay Leno, w bejsbolówce przykrywającej jego nordyckie blond włosy, względnie brytyjsko rudawe i osadznej nad błękitnymi Anglo-saskimi oczyma. A USA, to przecież, kraj imigrantów, gdzie większość ludzi jest przynajmniej dwu-lub więcej języczna. Zresztą Braidotti wskazuje na wielojęzyczność w obrębie jednego języka.

Myślę o moich Przyjaciółkach posługujących się różnymi językami, istniejącymi na ich pograniczach, myślących w dwu-trzech językach, a może po prostu w jednym konkrentym, osobistym języku, będącym zbitkiem tak różnych wpływów leksykalnych, gramatycznych, kulturowych, cywilizacyjnych, religijnych, płciowych ... Zresztą bycie poliglot(k)ą według Braidotti nie ma jedynie wymiaru ściśle lingwistycznego, ale dotyczy umiejętności posługiwania się językami różnych dziedzin. Mówić różnymi językami, posługiwać się różnymi dyskursami to wi(e)dzieć więcej.

Nomadyczność odbywa się równieć na poziomie uczuć. Jaara, bohaterka Zeruyi Shalev odbywa podróż w namiętność. To, że przemieszcza się przestrzennie jadąc gdzieś z kochankiem, czy to, że wymyka się z własnego mieszkania, by krążyć między domem rodziców a kochanka stanowi jedynie tło dla jej podróży emocjonalnej. Jej namiętność do kochanka i ich burzliwy romans napędzany głównie pożądaniem Jaary kontrastuje ze spokojem i bezpieczeństwem pożycia małżeńskiego. Może kochanek Jaary nie stanowi wcale lepszej alternatywy do małżeńskiej nudy i nie jest celem samym w sobie, ale jedynie pretekstem, dzięki któremu Jaara dostrzega, co w życiu jest dla niej istotne?

Być może wędrówka Jaary odbywała się trochę na oślep, jak w przypadku "Domu Augusty", książki, której tytuł tłumaczony dosłownie ze Szwedzkiego, brzmiał by mniej więcej "Wędrówka na oślep", czy "Przypadkowa wędrówka". Powieść Axelsson, choć pozornie jest obyczajową opowieścią przedstawiającą kobiecą sagę rodzinną, daje wiele możliwości interpretacyjnych, ze względu na tytuł właśnie. Choć bohaterki uznałabym raczej za migrantki lub wygnańczynie niż nomadki, według rozróżnienia Braidotti. Protoplasćie rodu brak własnych korzeni, więc przemieszcza się nieustannie w dzieciństwie, właśnie skazując się na przypadek, jako że jest sierotą. XIX-sto wieczny system socjalny w Szwecji ma niewiele wspólnego z obecnym, a zatem dziewczynka pozbawionych rodziców zdana jest na kiepskiej jakości sierociniec, by potem pracować ciężko w polu już w dzieciństwie. Gdy dorasta, zostaje służącą i powiela los wielu innych służących, jak wyniki z książki; zostaje panną z "nieślubym" dzieckiem swojego pracodawcy, który odsyła ją, gdy dowiaduje się o jej stanie. Zatem Augusta staje się migrantką szukającą pracy. Wydaje się, że jej brak zakorzenienia i poczucia przynależności wpływa na kolejne pokolenia kobiet w jej rodzinie, które również wędrują na oślep, aż do czasów współczesnych. Dom Augusty, staje się dla jej córek, wnuczek, prawnuczek punktem odniesienia, ale nie każda z nich czuje się jednakowo upoważniona, by uważać, go za swój własny,

Zdecydowanie lepiej być nomadką niż migrantką czy wygnańczynią. Nomadka, bowiem, ma poczucie zakotwiczenia, ale nie w jednym miejscu - ma kilka domów w sensie home.
Dlatego, moje drogie Przyjaciółki, i nie tylko te wymienione tu konkrentnie, nomadki to my!

Ola Hol

Szczególnie dedykuję: Ance, Brzozie, Dżu, Faustynie, Ka., Marcie, Jot., Oldze, Wiedźmie jeśli kogoś pominęłam, to przepraszam. Nie wszystkie z Was pewnie mam prawo nazywać Przyjaciółkami, ale to fajne słowo i lepsze niż koleżanki;)

sobota, 9 listopada 2013

Izrael i MJF [']



Zapragnęłam pojechać do Izraela. Wcześniej teoretycznie chciałam, bo w wiele miejsc warto się wybrać. Ale ostatnio Izrael wydał się mi konieczną destynacją. Po części poprzez entuzjazm Ka., która zakochała się w Tel-Awiwie, zdradzając Norwegię, ale nie chodzi tu, bynajmniej, o taką przedszkolną rywalizację - ona tam była, to teraz ja MUSZĘ.

Ten mój Izrael, o którym wiem niewiele, ciągnie mnie z wielu powodów. Po pierwsze, przez Kereta. Czytając ostatnie "Osiem procent z niczego", zdecydowałam się - przekształcę moje niejasne planowanie, że może USA, może Chiny, w bardziej namacalny cel podróży - np. w te wakacje, bądź w ciągu roku - Izrael. Obecnie umacniam się w tej decyzji.

Izrael kojarzy mi się przede wszystkim jednak z inną niż Ka. przyjaciółką - przyjaciółką, którą znam najdłużej z osób, które nazywam przyjaciółkami, więc jest bardzo ważna dla mnie. To dzięki A. wiem trochę o Żydach, to A. zawsze dużo mówiła o Izraelu, to w jej rodzinnym domu na drzwiach wisi symbol judaistyczny - Hamsa - dłoń, która chroni domostwo przed złem i to jej rodzina jeździ czasem do Izraela - nie po to, by wziąć udział w pielgrzymce, ale by odwiedzić przyjaciela. Dlatego Izrael jest im bardziej bliski i znany, nie jedynie z perspektywy odbycia podróży do Ziemi Świętej i by trochę ponarzekać przy tym na "Arabów, którzy tłoczą się strasznie i rozstawiają swoje stragany tak, że pielgrzymi z Polski nie mogą przejść jerozolimską ulicą". 

Izrael kojarzy mi się również z tatą A., który właśnie odszedł. Z człowieka pełnego życia, tryskającego energią i żartami ironisty, który żył na 100%, potrafił i zadbać o rodzinę, i dobrze się zabawić, a także prowadzić intelektualne rozmowy dzieląc się swoimi refleksjami, wiedzą o świecie i mądrością, przeistoczył się w niebyt w ciągu miesiąca. 

Jak pracował - to ciężko, jak imprezował - to na całego, jak czytał - to kompulsywnie, jak mówił - to z zapałem i entuzjazmem. To między innymi On pobudził mnie do rozwoju intelektualnego. Jego obszerna wiedza ogólna zawsze mi imponowala i czułam, że muszę dużo nadrobić, żeby stać się partnerką do dyskusji, jakie MJF prowadził ze swoją rodziną i przyjaciółmi. Myślę, że imponował nie tylko mi, ale i innym przyjaciółkom i przyjaciołom A. i jej brata. Zwracał się zawsze do nas, znajomych swoich dzieci, z szacunkiem i serdecznością. Czuliśmy, że nie jesteśmy intruzami w ich rodzinnej enklawie, na nierównych prawach, które w wielu polskich nieco feudalnych rodzinach ustalają despotycznie rodzice, ale że jesteśmy mile widziani i traktowani jako jednostki, jako ludzie, a nie jako denerwujące osobniki zakłócające spokój rodzinny. A. sama przyznała, że nieraz ją to złościło, że znajomi wpadali pogadać z rodzicami, a niekoniecznie z nią czy jej bratem. Razem spędzaliśmy święta - my, przyjaciele jego dzieci z ochotą szliśmy po naszych rodzinnych imprezach, by poświętować razem z rodziną MJF, traktując ich niczym własną rodzinę.


Ciężko uwierzyć, że brak go już pośród żywych. Ciężko uwierzyć, że w ciągu miesiąca od wykrycia choroby przeniósł się w jakiś inny wymiar może duchowy, a może jedynie materialny. Z drugiej strony, dobrze, że nie cierpiał długo, że umarł w otoczeniu najbliższych. Zapamiętam go głównie jako  człowieka skorego do śmiechu – radosnego i szczerego, zaraźliwego, rubasznego  a także jako ironistę z lekko zgryźliwym poczuciem humoru. 

Gdziekolwiek jesteś Sąsiedzie-Seniorze - niech będzie dobrze. Cieszę się, że Cię poznałam. I niech Cię Hamsa broni do złego.



wtorek, 5 listopada 2013

Mięso

Mam poczucie utkwienia w aliteracji - jak nie Mania, czy Marta to Mięso. Właśnie skonsumowałam, pierwsze, od wielu lat. Pod postacią książki Dominiki Dymińskiej. Szybko pochłonęłam, trochę niczym fastfood, ale danie nie było kiepskie ani słabo doprawione. Nie wiem, czy było mięśnie - pewnie dla czytelników wyczulonych na cielesność, których sperma i krew cieknąca po udzie, jako przejaw najlepszego w życiu seksu, gorszą, albo dla tych, których bulimia jako pragnienie "wyrzygania przeszłości"zniesmacza - było mięsiście, cieleśnie i obrzydliwie. Według mnie owo Mięso smakowało lirycznie, melancholijnie i poruszająco.

Czemu Mięso? Bohaterka kupuje niewiele wędlin w lokalnym sklepie, być może głównie dla matki - raczej odbieram ją po wegetariańsku. Mięso jako abjekt? Mięso jako wyraz tego, co najobrzydliwsze w rzeczywistości? To, że z życiem trzeba sobie radzić, nie żyć? To, że dziecięce i nastoletnie problemy - bez niepotrzebnego dramatyzowania - istnieją naprawdę i że ich rozmiar przekracza to, co się zdaje dorosłym - drobne sprzeczki z koleżankami o ołówek?

Książka Dymińskiej to specyficzny Bildungsroman - o dojrzewaniu refleksyjności. Najpierw chciałam napisać, że intelektualnym, ale rodzaj dojrzewania bohaterki/(autorki? bohaterka też na imię ma Dominika) cechuje coś głębszego - wrażliwość, wyrażenie uczuć i myśli w trafny sposób, do tego ucieleśniony ( w sensie embodiment). Im dłużej o myślę o lekturze, tym bardziej mi się podoba.

Zatem, do Mięsa, czytelniczki, wegetarianki też, a może wegetarianki przede wszystkim!

Ola Hol

P.S. - po napisaniu tego tekściku, przeczytałam wywiad z autorką. I czuję taką satysfakcję, jakbym dobrze rozszyfrowała, o co jej chodzi. Wiem, banalne;)

piątek, 1 listopada 2013

Do Wiedźmy i Marty - orientacja czy preferencje

Orientacja czy preferencje? Taki mini spór się wytworzył przy okazji rozmowy na zupełnie inne tematy. Nawet nie podjęłyśmy go na poważnie, nawet nie wykrzyczałyśmy z siebie definicji. Taka dygresja, coś niby na marginesie, wymiana kilku słów:

Ktoś z sali: - ...preferencje seksualne...
Wiedźma i Marta: - Nie ma czegoś takiego jak "preferencje", orientacja!
Ja: - Jak to??!!
Wiedźma i Marta: (próba reakcji)
Ja: eeeh (macham ręką)

No ale wracam upierdliwie do tematu.

Skoro podczas treningów anty-dyskryminacyjnych wprowadza się rozróżnienie między płcią biologiczną i kulturową, skupiając się na tej drugiej, tłumacząc początkującym, co oznacza konstrukt kulturowy i jak w oparciu o ów fantazmat buduje się i umacnia różne stereotypy dotyczące kobiet i mężczyzn, dlaczego niby orientacja seksualna ma być postrzegana esencjalistycznie? Czy oznacza to, że można odrzucić esencjalizm na jednej płaszczyźnie przy jednoczesnym wspieraniu go, gdy chodzi o inne kategorie? Czemu słowo "preferencje" w odniesieniu do seksualności razi?

Według mnie pojęcie "preferencje seksualne" jest przejawem postawy tolerancyjnej w przeciwieństwie do upierania się przy "orientacji". Ok, według danych, w zależności od badaczy 
do kinseyowskich 6-stek (osób wyłącznie homoseksualnych) zalicza się około 3-7% populacji, podobnie ma się sprawa z 0-rami ("czystymi" hetery(cz)kami). Czy można jednak zdecydowanie uznać, że jest to kategoria biologiczna? Psychologiczna? Na pewno "orientacja" przydaje się przy walce o prawa mniejszości seksualnych - łatwiej przekonać mainstream, że ktoś się taki urodził, że pożąda jedynie przedstawicieli/ek "własnej płci", niż, że jest to "jedynie" preferencja - czyli świadomy wybór, uznany zresztą społecznie za mniej pożądany niż hetereoseksualność. A zatem posługiwanie się koncepcją orientacji można uznać za strategię polityczną czy propagandową, by efektywniej wspierać działania na rzecz równouprownienia osób stereotypowo postrzeganych jako nie(hetero)normatywne. 

"Preferencja", natomiast, sugeruje wybór. A zatem implikuje, że można ten wybór znormatyzować i przekonać do heteroseksualności, lub "wyleczyć" delikwenta. Nie rozumiem, jednak, trwania przy pojęciu "orientacja" osób zajmujących się gender studies, a także badaniami nad seksem.

Po pierwsze, obecnie koncepcję kategorii płci się podważa (i to już conajmniej od 1991 - kiedy to Butler napisała słynne Gender Trouble a prowadząc rozważania powoływała się na pracę Foucault Historię Seksualności z 1976 roku). Francuski poststrukturalista dekonstruuje kategorię płci i dowodzi, że to nie obiektywna kategoria biologiczna staje się podstawą do naszego myślenia o płciowości i seksualności, ale odwrotnie – to imperatwy jurydyczny, czyli kompulsywna potrzeba kodyfikacji tworzy rozróżnienie na płci, a „normalna” seksualność właściwa konkretnej płci wyłania się w sposób „naturalny” jako efekt (biologicznego) podziału na płci. Butler podejmuje ów trop i także przytaczając historię Herculiny Barbin, pamiętniki XIX-wiecznej hermafrodyty jak i zjawiska drag eksponuje performatywność płci. Butler postuluje, że „sex is a gendered category”, co oznacza, że kultura oddziałowuje na nasze rozumienie płci biologicznej. Performatywność oznacza, że odgrywamy naszą płeć jak rolę na scenie, niczym drag queen, który wciela się w ultrakobiecość, a przecież odbiorca spektaklu drag zdaje sobie sprawę, że taka kobiecość „przerysowana” nie istnieje. Butler, zatem, wnioskuje na poziomie filozoficznym, że płeć jako kategoria nie ma znaczenia, więc może od niej odejść?

Zresztą Gerald N. Callahan potwierdza twierdzenia Butler na poziomie biologicznym. W swojej pracy Between XX And XY. Intersexuality And The Myth Of Two Sexes wskazuje na nieistoczność kategorii płci, jako że jej idealne wzorce są w praktyce nieosiągalne i raczej można mówić o płci induwidualnej dla każdej jednostki. Skoro tyle płci ile ludzi, owa kategoria mija się z celem.

Skoro twierdzić uparcie, że istnieje „orientacja” seksualna, jaką orientację posiada osoba interseksualna? Herculine Barbin, hermafrodyta, której pamiętniki odnalazł Foucault i opatrzył je wstępem jest homoseksualna, czy heteroseksualna? Wychowana jako dziewczyna dojrzewając w szkole przyklasztornej odczuwa pożądanie do przyjaciółki – jest to pożądanie homoseksualne czy hetero, skoro potem zostaje uznana przez sąd za mężycznę i pozbawiona prawa do noszenia damskich ubrań?
Jak dowodzi Callahan interseksualność pod różnymi postaciami i  w różnym stopniu „natężenia” występuje o wiele częściej niż nam się wydaje. Czy zatem istotne jest odkryć w sobie płeć, żeby potem „właściwie” zdiagnozować swoją orientację? Czy koniecznie trzeba przyjąć odpowiednią tożsamość seksualną, której różne kwalifikacje wciąż się mnożą? Homoseksualista jako tożsamość, powtarzając za Foucault to zjawisko, które pojawiło się ok 1870 roku. Nie oznacza to jednak, że wcześniej nie istniały zachowania homoseksualne czy homoerotyczne.

A więc postuluję „preferencje” seksualne, które w sobie zawierają o wiele więcej niż uproszczony podział homo-hetero, albo bi (zresztą dość podejrzane, nawet w środowiskach LGBTQA ..., bo przecież trzeba się „określić”, a bi to taki odstępca, niewierny swojej „orientacji”). Jak twierdzi Eve Kosofsky Sedgwick w kanonicznym już dziele w obrębie gender studies Epistemology of the Closet – dlaczego, skoro istnieje szeroka gama zachowań seksualnych właśnie homoseksualizm i heteroseksualizm dostąpiły miana orientacji? Dlaczego nie opierać kwalifikacji na S/M, czy BDSM, masturbacji, gotowości do angażowania się w relacje seksualne z wieloma partner(k)ami itd?


Może po prostu, niczym starożytni Grecy, którzy pożądali piękna, bez względu na to, czy ukazywała się ono pod postacią młodzieńca czy młodej kobiety (znów Foucault, tym razem Historia Seksualności – tom II) , pożądamy konretnej osoby? Bo nawet, jeśli ktoś, uważa się za osobę heteroseksualną – wcale nie pociągają go/jej wszyscy reprezentaci płci przeciwnej. Wręcz przeciwnie, zazwyczaj jest to garstka osób, która w jakiś sposób na nas odziaływuje erotycznie. Więc niech żyją preferencje!



czwartek, 24 października 2013

Jest źle czy gorzej?

     Podobno nie ma pracy. Ani w Warszawie ani nigdzie. To nie jest dobra pora na szukanie nowej posady, a przecież nasz szanowny premier Tusk mówi, że kryzys skończony, więc pracy powinno być w bród, po pachy i jeszcze więcej.
     Wiele firm poszukuje pracowników na zasadzie poczty pantoflowej. Jak na złość są to firmy, które mnie interesują. Zatem trzymam się powiedzenia : jak wyrzucają cię drzwiami wejdź oknem. I ślę CV bez względu na to czy ktoś mnie chce czy nie i czekam na cud.
Potrafię się przecież zaprezentować z jak najlepszej strony, uwydatnić walory i schować wady, które wyjdą w praniu. Ślę i czekam ale nie tracę czasu zupełnie żeby nie dopuszczać do siebie czarnych myśli, że do końca życia utknę w firmie, w której przestałam się rozwijać po kilku miesiącach, a tu w grudniu stuknie mi pięć lat. Lat wzlotów i upadków, monotonii, nerwów i koszmarnej, wyniszczającej nudy. W wystawianiu faktur jestem prawdziwym specjalistą. Właściwie powinnam dostać odznaczenie od prezydenta i wszystkich bogów świata. Nie mam sobie równych w paragonach. Fascynujący temat.
     Jest zapotrzebowanie na sekretarki, więc też ślę CV tylko czy chcę być "podaj, przynieś pozamiataj" od 8 do 16? Czy robienie czegoś kreatywnego jest rzeczą tak skomplikowaną, że aż niedostępną? I ten brak doświadczenia (najlepiej ze 200 lat), tylko skąd to doświadczenie brać, skoro nie stać mnie na bezpłatne staże i praktyki w pełnym wymiarze godzin, bo mam kredyt i jakieś życie i zainteresowania, które wymagają chociaż minimalnych funduszy? Czy szukam dziury w całym? A może źle się za temat zabieram, gryzę nie tu gdzie trzeba i tracę czas, który mogłabym wykorzystać bardziej produktywnie? (na siłownię i malowanie paznokci?)
     Dużo pytań, mało odpowiedzi. Ale jedno jest pewne. Po oswojeniu ciała, z którym z dnia na dzień dogaduję się coraz lepiej, pora na zmianę otoczenia.
Zatem - szukam pracy.
Serio.


A szukanie od kilku dni umila mi ten kawałek, wdarł się brutalnie do głowy (swoją drogą przez pewnego młodego boksera) i siedzi i nie chce wyjść (piosenka nie bokser) - i tańczę i podryguję i śpiewam i naprawdę się zatracam. Bardzo mocno. Do utraty tchu.

Daft punk

Jot.

niedziela, 20 października 2013

Mania



Dopadła mnie mania. Wszystko znowu robię nerwowo, za szybko, ciągle się spieszę, notorycznie mam wrażenie, że nic nie robię, choć wciąż coś robię. Zaczynam milion rzeczy, ale żadnej nie kończę. Gnębią mnie nieustanne wyrzuty sumienia, że nie dokańczam, że nie jestem wystarczająco efektywna, że za wolno czytam. A jak czytam, to nie mogę się skupić, bo myślę, ile jescze muszę przeczytać i zrobić, i jak mało przeczytałam w tym miesiącu i jak rośnie przepaść intelektualna między mną i innymi, którzy czytają więcej.

Chodzę szybko, denerwują mnie aroganccy sąsiedzi młodsi ode mnie, których mijam od lat, a nie powiedzą cześć. Dopadam ich na podwórku, idą za wolno, blokują chodnik, niby przepraszam, ale polskim tonem. Mówię „cześć sąsiedzi”, odpowiada tylko chłopak a arogancka blondyna wykrzywia twarz w pseudo-uśmiechu. Może i ma rację, bo moje „cześć”brzmi raczej agresywnie niż przyjaźnie. Więc dodaję, niczym frustratka, która nie wie, o co jej chodzi i złości się na cały świat „a sory, to cześć się nie mówi”. Jestem jak Tuwia, pies z opowiadania Etgara Kereta „Strzelają do Tuwii”, który chciał wszystkich gryźć, oprócz swojego opiekuna (nie chcę napisać „właściciela” czy „pana”, bo to ustanowiłoby feudalne międzygatunkowe relacje władzy, a ja popieram demokratyzm. Zresztą denerwuję się również, na nas, ludzi, że zniewoliliśmy zwierzęta, i że prowadzamy psy na smyczy. Jaki to obciach musi być dla psów. Czy ktoś z nas chciałby chodzić na smyczy?) Tuwia również na wszystkich warczał. Więc, gdy nasila się mania, warczę. A jak coś nie idzie po mojej myśli, hiperwentyluję i szlocham – niezły szantaż emocjonalny, ale bardzo wykańczający. Musi wyglądać bardzo naturalnie, skoro nikt mnie nawet o manipulację nie oskarża, co wydaje mi się tym bardziej przerażające, jak już pomyślę o tym na spokojnie.

Ostatnio, zresztą, mania jest en vogue.  Nie mania sama w sobie, ale jako część jednostki chorobowej o nazwie zaburzenie afektywne dwubiegunowe. Nie pomaga fakt, że na tę chorobę cierpi zarówno Carrie z serialu Homeland, którego warto obejrzeć szczególnie pierwszy sezon a ja, naturalnie, kompulsywnie obejrzałam wszystkie dostępne odcinki na raz, jak i Leonard z Intrygi małżeńskiej Eugenidesa, którą pochłonęłam już dwukrotnie. Nie muszę chyba dodawać, że arogancko identyfikuję się z bohaterami obu tekstów kultury.  Poza tym, połowa znajomych diagnozuje u siebie tę chorobę, a u kilku ją faktycznie zdiagnozowano. Nie mówię już o tym, że i ja „diagnozuję” ją u siebie. Choroba ta wabi – zarówno Carrie z Homeland jak i Leonard z Intrygi pociągają swoją atrakcyjnością, nie opartą jedynie na fizyczności, ale i na swojej inteligencji i umiejętności wznoszenia się wysoko ponad przeciętność w fazach maniakalnych.  Paradoksalnie intrygują również i ich mroczne nastroje, tajemnica jaką w sobie noszą i radykalne zachowania wahające się pomiędzy skrajnym ekstrowertyzmem i pragnieniem odciecia się od świata, poczucia absolutnej alienacji. Intensywność. Sposób obrazowania obu tych osób wpisuje się w mit romantycznego geniusza-szaleńca, mit, który wciąż nęci.

Pytanie kogo on nęci. W liceum, choć może epoka romantyzmu przez pryzmat lektur obowiązkowych wielu odpychała, mit szaleńca-geniusza bliski był wielu. Chcieliśmy dokonać czegoś wielkiego, czegoś niezwykłego (nie chodziło, bynajmniej, o stanowisko kierownicze w korporacji). Marzyliśmy by zostać muzycz/kami, pisark/zami, poet(k)ami, by podróżować niczym bitnicy w książkach Keruaca, by prowadzić rozmowy paląc jointy i popijając piwem, leżąc na łące, słuchając, jak ktoś gra na gitarze, śpiewając ulubione songi i punkowe kawałki. Bycie wykręconym, wyjebanym w kosmos miało pozytywne konotacje i budziło podziw.

Może  dlatego, że lata liceum to okres, kiedy szukamy swojej tożsamości, swojego „ja”, pragniemy wyjątkowości i nie chemy zgodzić się na przeciętność. Tym niemniej, ów archetyp szaleńca-geniusza (wcześniej natchnionego geniusza), jest silnie zakorzeniony w kulturze i bynajmniej nie pociąga jedynie zagubionych nastolatków. Można by kontrargumentować, że ci, którzy przeszli okres nastoletniego buntu, po prostu nie dorośli, skoro wciąż fascynuje ich poeta-prorok, czy wariat pozostający poza wspólnotą, ale który, jak się okazuje, widzi więcej.


Może niedojrzale, wolę być wariatką, w takim rozumieniu. Niech mi sąsiedzi nie mówią dzień dobry, może nawet skończę, jak przepowiada mi przyjaciółka, jako wiedźma z rozczochraną czupryną i milionem kotów, która odziewa się na cebulkę i  głosi w apokaliptycznym tonie w autobusie, ale „normalność” wciąż odstręcza mnie bardziej.
Wolę być Peszkową śmieciową królową i człowieką psem i trzymać się z innymi ludźmi psami, którzy może wreszcie zerwą się ze smyczy.


Ludzie Psy

Ola Hol

środa, 9 października 2013

Przerwana więź - opowiadanie

"Przerwana więź"
Agata Agnieszka Włodarczyk (Aninreh)
Pierwodruk: "Trismegista" 1/2007


Czasami jeszcze odzyskuję swoją indywidualną świadomość. Pamiętam, że mam ciało, które składa się z rąk, nóg, głowy, brzucha… Wtedy otwieram coś, co kiedyś nazywałam oczyma. I nic się nie zmienia. Widzę dokoła siebie tylko pustkę. Pustkę i ciemność. One dwie stanowią tutaj jedno, przenikają się, są sobą nawzajem. A przede wszystkim – są wszędzie. Na pewno je widzę, bo przecież mam otwarte oczy, a one do tego właśnie służą. Tyle jeszcze pamiętam.
Jestem sama, zawieszona pomiędzy czasem a przestrzenią. Jestem w tej Ciemnej Pustce… Nie czuję nikogo poza sobą… Chociaż może po prostu nie umiem już czuć? To może tak naprawdę niczego nie widzę? Po prostu nie odbieram bodźców wzrokowych…
Właśnie! Ja nawet nie pamiętam, jak to jest widzieć. Prawie nic już nie pamiętam. Całą mnie zajmują tylko one, moje jedyne towarzyszki – ciemność z pustką. Ciemność i Pustka.
Ciemność i Pustka.
Pustka i Ciemność.
Razem, jako jedno.
Rozmyślając o nich przypominam sobie kilka słów, których znaczeń nie pamiętam. Światło. Kolory. Blask. Promień. Pojęcia, abstrakty bez żadnych reprezentacji, doznań… czyste, suche, puste słowa. Bez znaczenia. Wiem, że światło jest przeciwieństwem ciemności, ale nie wiem, jak wygląda. Co czułam, kiedy było wokoło mnie. Jeśli w ogóle kiedykolwiek było… Bo było?
Tak wiele nieistotnych spraw ostatnio zaprząta mój umysł. Coraz dłuższe są okresy, kiedy oddzielam się od Pustki i Ciemności. Nie wiem, ile trwają dokładnie. Pojęcie czasu jest kolejnym, którego znaczenia nie pamiętam, a przynajmniej go sobie nie uświadamiam. Więc może tak naprawdę trwają tle samo? Nie. Ja wiem, że jest inaczej. W pewien sposób moje ciało jest przecież nadal w stanie funkcjonować. Ono samo wie, jak żyć. Może w ten sam sposób odbieram długość tych moich rozmyślań? Prawdopodobnie właśnie tak podświadomie je rejestruje – opieram się na ilości oddechów, uderzeń serca…
Staram się przypomnieć sobie, dlaczego tutaj jestem. Jak się tutaj znalazłam, co jest poza Ciemnością i Pustką. Ale nie jestem w stanie. Jedyne, co wiem, to że jest to istotne. Moja obecność tutaj jest ważna. Dla mnie samej, dla nikogo innego… Jeśli w ogóle istnieją inni. Bo może jestem już tylko ja? Zupełnie sama?… Nie. To też nie. Kiedy nie funkcjonuję w oparciu o swoją świadomość indywidualną, kiedy jestem skupiona na świadomości kolektywnej – czuję innych. Ich oddechy, ich spokojne, błogie myśli. Nie jestem sama, chociaż teraz tak mi się wydaje.
Jest jeszcze Ona.
Matka Pustki i Ciemności.
Nie wiem… Nie pamiętam jej imienia!! Ta myśl mnie przeraża. Uniemożliwia powrót do wnętrza siebie, do tego upojnego stanu jedności…
Światło. Widzę światło, przedziera się przez ciemność, pędzi wprost ku mnie. Zbliża się bezlitośnie oślepiając moje oczy. Oczy rozsadza ból, umysł zakrywa fala ciemności.
 – Jest reakcja! – wrzeszczy męski głos. – Więcej ciepła! Jest zimna jak lód!
– Szybciej!! – to wrzask kobiety, ona błaga.
– Jest puls! – oznajmia ten sam głos, który pierwszy krzyknął.
– Ona wróciła! Nareszcie do mnie wróciła! – lamentuje tamta kobieta.
Światło. Kolory. Sufit. Szpital. Pojęcia błyskawicznie dopasowywały się do zjawisk obserwowanych przez moje obolałe oczy. Nie pamiętałam tego jeszcze przed chwilą… a może przed paroma dniami? Miesiącami, latami? Nie wiem. Dla mnie nie było czasu. On mnie nie obowiązywał. W pewien sposób mijał miejsce, w którym przebywałam…
Czemu więc światło zapalało się i gasło, czyjeś kroki niosły się echem po korytarzu, by potem zniknąć? Mnie prawo czasu nie dotyczy przecież.
Mogę czas odczuwać, ale on mnie omija. Nie chcę go. Chcę zostać sama. Nie potrzebuję czasu, nauczyłam się bez niego żyć. Ona mnie tego nauczyła. Ona. Moja matka…
Sufit. Ściana. Podłoga. Ból. Jęk. Przerażenie. Głosy. Szybki stukot kroków. Ciemność.
Nareszcie.

#
 – Witaj, Córko Nocy – cichy, melodyjny, ciepły głos wyrywa mnie z wnętrza umysłu.
Kim jesteś?!
– Jestem Synem Dnia. Mam ci dopomóc powrócić do nas.
Nie… nie… ja nie chcę Dnia… ja chcę z powrotem do swojej ciemności…
– Przykro mi, ale to niemożliwe. Noc nie jest wyjściem, ani ucieczką od problemów… Ty niczego nie rozumiesz…
Ty nie rozumiesz, co znaczy ciemność… Zostaw mnie… Przestań dręczyć…
– Nie, Córko Nocy, nie mogę tego zrobić. Będziesz mówić tak, jak mówią Dzieci Dnia, będziesz kochać Dzień , jak i my kochamy. Staniesz się na powrót Córką Dnia… Chcę ci pomóc, Córko Nocy, jedynie pomóc.
Nie chcę jej od ciebie! Ja chcę do swojej Nocy!
– Nigdy. To niewykonalne, znasz zasady, ten, kto raz opuści łono Nocy, nigdy doń nie powróci…
– Tylko jeśli zrobi to z własnej woli…
Ja mówię! Nocy, ratuj! Ja zaczynam mówić!
– Brawo, brawo, już niedługo wrócisz do nas. Nieeeeeeee! Nie dasz rady!! Ja należę do Niej!!
– Już nie, Yume. Już od dawna do niej nie należysz, tak naprawdę ty nigdy nie byłaś jej.

#
Leżałam na szpitalnym łóżku wpatrując się w sufit. W pomieszczeniu, w którym się znajdowałam panował półmrok, łagodził ból oczu. Całą sobą próbowałam ponownie zanurzyć się we własny umysł. Syn Dnia przychodził codziennie, czasami z jakąś kobietą, która mówiła, że jest moją matką. Nie rozumiała, że Matkę ma się tylko jedną. Ona nią nie była. Cała moja dusza, całe ciało tęskniło do Ciemności i Pustki. Do Matki. Do Nocy!! Nikt tego nie rozumiał.
Czasami z oczu ściekała słonawa woda. Ciałem wstrząsał dreszcz, z gardła dobywały się ciche jęki. Płakałam. Potem było lepiej, jednak nadal czułam się wewnętrznie pusta, jakby ktoś odebrał mi część własnej duszy, zostawiając ułomną powłokę. Tylko to pozostało. Bo Ona nie mogła tutaj przyjść, nie mogła zabrać z powrotem do siebie. Pilnowano mnie przez cały czas. Chcieli mieć pewność, że mnie nie stracą. Mówili, że jestem ważna, istotna, jedyna. Że zostałam sprowadzona tutaj tylko dlatego, że sama tego chciałam, bo przecież urodziłam się w Krainie Dnia, w Świątyni Światła, pobłogosławił mnie sam Dzień. To normalne, że do niego tęskniłam.
Kłamstwo.
Nie wierzyłam im. Wiedziałam, że rzeczywiście, tęskniłam. Ale za kimś innym… Za tym, który otworzył mi do Niej drogę. Leżąc na łóżku, płacząc, wzywałam go w duszy.
Chciałam, żeby mnie zabrał stąd i oddał Nocy.
Albo zabił – byle tylko zakończyć ten koszmar, do którego tak łaskawie mnie przebudzono!

#
Delikatne, chłodne muśnięcie policzka wyrwało mnie z apatii, w którą zaczęłam popadać coraz częściej. Odwracając głowę obawiałam się, że zobaczę Syna Dnia, ale to nie był on. Twarz okolona czarnymi, gęstymi włosami, łagodne, orzechowe oczy…
Rozpłakałam się. Tym razem ze szczęścia.
– Yume – przemówił łagodnie, gładząc mnie po włosach. – Usłyszałem Twój krzyk. Ona za tobą tęskni. Jej serce krwawi pozbawione swojego pięknego Snu.
Zabierz mnie… do niej… błagam…
– Chcesz tego, Yume? Jeśli chcesz tego całą sobą, Ona cię znowu przygarnie do serca.
Chcę.
– Zamknij oczy, kochana. Ponownie spełnię Twoje marzenie. Poproś Ją, żeby ci dała zapomnienie. Nie możesz do mnie tęsknić, kochana, bo wtedy znowu cię znajdą.
Ale…
– Cii. Zamknij oczy. Pomyśl o Niej. O tym, jak bardzo chcesz znowu z Nią być.
Tak…
Zamknęłam posłusznie oczy. Jego chłodne palce objęły moje policzki. Zanim ponownie zanurzyłam się cała w sobie, zanim odzyskałam swoją kolektywną świadomość, zanim znowu przywitałam radośnie Ciemność i Pustkę, poczułam dotyk jego ust na czole. Znowu mnie poprowadził do tej, która mnie kochała.
Wróciłam do Niej. Do mojej Nocy.
A on?… On miał inne zadanie do wypełnienia… Inną Wybudzoną do znalezienia.

Gdzie się podziewasz Dzienne Stworzenie,
błądzę po świecie szukając cię,
a ty się ukrywasz w Świątyni Dnia,
gdzie ja, Nocne Dziecię, wstępu nie mam… 

26/01/2007

Trzymam gardę.

     Czuję jak pot spływa mi po plecach. Coraz słabsze nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa, a nadwyrężone mięśnie ramion drżą jak trawa na wietrze (albo usta szlochającego dziecka). Mimo to, przyjmuję pozycję bokserską (stopy pod odpowiednim kątem, nogi ugięte lekko w kolanach, tyłek wypięty) i ćwiczę cholerny lewy sierpowy. Nie dlatego, że muszę, ale dlatego, że chcę.
     Tego dnia, po raz pierwszy w życiu, myliłam kierunki. Prawą rękę z lewą i to samo ze stopami. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło, nawet podczas jazdy samochodem zawsze włączałam odpowiedni kierunkowskaz. A tego dnia, kiedy trener wrzeszczy : PRAWY PROSTY! Ja wyrzucam do przodu lewą rękę. Jakbym nagle się przepołowiła i każda połowa mojego ciała odmówiła posłuszeństwa. Zaczęła żyć własnym życiem i śmiać się ze mnie i mojej słabości.
     A jednak nie czuję się słaba., choć tak bardzo jestem nieskoordynowana. Po powrocie do domu musiałam usiąść w wannie, bo nie dałam rady stać kiedy woda z prysznica obmywała mnie ożywczym chłodem. A jednak uśmiechałam się do swojego odbicia w lustrze. Nawet śpiewałam, a w myślach wykonywałam szalony taniec. Rumbę.
     Stało się. Endorfiny zostały wyzwolone, a ja przełamałam kolejną barierę. Pokonałam swój lęk przed opinią innych ludzi, swoje lenistwo i brak wiary w siebie. Tak, jeden trening nie czyni cudu. Nie zostałam bokserem, nie zmniejszyłam się o dwa rozmiary ani nie stałam się kobietą pewną siebie w stu procentach. Ale dostrzegłam otwarte drzwi. Okazało się, że wiem jak mogę je otworzyć i nawet domyślam się co jest za progiem. Tylko muszę jeszcze do nich dotrzeć, pokonać ten trudny dystans. To powolna droga, ale dająca tak wiele satysfakcji, że będę ją pokonywała z przyjemnością. Pomimo potu i łez.
     Nie muszę. Chcę. To droga zgodna z moim sumieniem. Droga do odkrycia i poznania siebie. Czy się ze sobą zaprzyjaźnię? Nie wiem. Ale na pewno dam z siebie wszystko.


Jot.

poniedziałek, 7 października 2013

Owoc

Jakaś myśl przyszła w związku z tym zamieszkaniem.
I cała już stałam się podróżą. Przemieszczaniem się.
Tryb nieosiadły.
W poczuciu chwilowości istnienia.
Czasem żarłocznie.
Jak dziwnie jest żyć w kraju bez złodziei i kombinowania. Bez oskarżeń.
Może więc i ja przestanę umiejscawiać się w zaprzeczeniu.

Tęsknoty.
Przychodzą i zostają w człowieku.
I trochę było mi blisko do Alicji i do Bator, a potem było mi coraz dalej i dalej. A potem znów tak blisko, do tej kobiety, kt wie czego chce. Te pochowane po kieszeniach instynkty i opowieści. Kurtka, w kt się można schować. Kurtka, w kt się chowam i czuję się wyśmienicie, bo chowanie jest pozorne. Wewnętrzne rozpostarcie dzieje się na mnie i ze mną.
A on?
Przyczajony i gotowy na skok. Przyczajony. Z możliwością i bez niej.
Dziś, kiedy szłam chodnik rozkwitał. I czułam przynależność.
Miasto wyrosło we mnie.
Transowość przecież nie jest linearna.
Moja pijaność.
Chwytanie się rzeczy.
Mówienie o rzeczach.
Chwytanie się słów.
I zaciskanie na nich zębów.

I dziś przestałam się bać.
Od dwóch dni nie wychodzę z kuchni..
Bez poczucia, że rzeczy i sprawy nie są dla mnie.
Bałam się psów, skręcanie w niebezpieczne rejony życia, urządzeń większych niż ja, że coś powinnam i że najpewniej nie umiem.
A teraz – rozmowy i głupoty bez końca i bez znaczenia.
I co?
Czasem mam poczucie, że łatwo mnie zerwać jak dorodny owoc z drzewa.
Bo ja jestem jak dorodny owoc.

A Alicja i jej zamknięcia i powolne odmykania to jakaś kontra dla mnie.
Rozumiem jej kurtkę, jej milczenia i jej nieustanne rozmyślania, życie w słowach.
Tylko, że ona nie jest owocem do zerwania. Nie ściekają z niej soki jak ze mnie.
Dlatego panowie zaglądają mi w oczy i maczają we mnie palce myśląc, że te krótkie słodkie momenty zmienią bieg historii. Herstorii. Mojej storii.
Są słodkie.
Ale po słodko-gorzkich momentach odwracam się i szukam dalej.
I grzebię po tym kosmosie i węszę z nosem przy ziemi, czuję ziemie i splaskane liście na ulicach Bergen. I biegnę dalej i mocniej.

Jak Alicja.

http://www.youtube.com/watch?v=QYPltK_msVQ

/Norwegian Wood/

środa, 2 października 2013

Poznaję rzeczy.
Czasami się wypełniam. Czasami wybrzuszam.
Przyjaciele niepisani. Albo przepisani z kołonotatnika.
Niektóre rzeczy się nie zmieniają i to jest przedziwne i niezrozumiałe kiedy zmieniamy się my sami...
Kiedyś oddałabym cały wszechświat a teraz wszechświat obchodzi mnie bardziej niż wszystkie obietnice.
I na nowo odnajduję przyjemność w ciele.
Chciałabym mu zawierzyć i oddać się w przestrzeni choć jednocześnie zachować dystans, kt przecież tak lubię.
Dystans jako miara wszystkich rzeczy pierwszych.

Ciało jak plastelina. Odgniata się właśnie pod wpływem i bez wpływu, samoistnie.

Wczoraj pożegnałam Grieghallen więc u mnie transowośc i Royksopp. Zapadam się w stan.
Aby się wydobyć
Ucieleśniać i okiełznać ciało, kt się wylewa łykami; chwytam a ono się wylewa na ulicę.
Bo znów się rozwarło i pochłania doświadczenia.
Modlitwy i poranne biegi.

Rozumiem ale nie pamiętam.

A jakiś świat się pokończył. Moje penetrowanie tego organizmu. Zaglądanie pod podszewkę i przekraczanie kulturowych znaczeń, bo na tej powierzchni i pod nią - wszyscy byliśmy równi. Hiszpan z dwójką dzieci, kt mył okna i bał się, że zabierzemy mu ścierki; Rumunka, kt choruje na bezsenność od dwóch lat a w Bergen od lat 8; Estończyk, kt udawał Holendra: Czech, kt brał nas za elektryczki; Norwedzy, kt od pracy bardziej cenią sobie przerwy na kawę; Polak, kt później nie wyobrażał sobie bez nas dnia. I w końcu my.
Kobiety.

I wciąż mam poczucie, że wstanę rano i pójdę. Pobiegnę. Pojadę albo pofrunę. A świt będzie zwarty ale świeży, kolory takie do dotknięcia. Zimno tylko na powierzchni, pod skórą atrament, głód, rozpostarcie i myśl, że to jedynie kawałek tego co jeszcze się po drodze powydarza.

Dlatego transowość przy Royksopp.
Transowość w wieczorze i w kolorze.

Na ulicach leży październik i dopiero dziś to zauważyłam.

/Norwegian Wood/

poniedziałek, 30 września 2013

Bell Hooks i kobieta za ścianą

Kobieta za ścianą jest częścią mojego życia od wielu lat. Choć mówię jej cześć i uśmiecham się do niej, formalnie nie znam jej osobiście. Nigdy nie umówiłyśmy się na pogaduchy, porozmawiać tak szczerze, od serca, choć jest w moim wieku mniej więcej, ale znam jej różne problemy, bolączki i codzienne perypetie, jako że słyszę wszystko przez ścianę.Wiem o niej wiele, przypadkiem, nie dlatego, że podsłuchuję aktywnie ze stereotypową szklanką przyłożoną do ściany, ale dlatego, że słyszę, chcąc nie chcąc. Rozmiar mojej wiedzy na jej temat mnie przeraża, bo obawiam się, że i ona zna parę moich sekretów.

Moje podejście do niej zmieniało się - zaczęłam od rozbawienia, bo moja sąsiadka jest żoną lokalnego byłęgo dresiarza-półgłowka-poczciwiny. Jego dres nie był oznaką przynależności do subkultury, ale jedynie strojem, bez finezynych akcesoriów (czapka baseballowa nike) ani starannie wybranego dresu - po prostu ubierał się wygodnie. Pisząc to, zdaję sobie sprawę, że znam nawet, albo wyobrażam sobie jak wyglądała historia romantyczna Kobiety zza ściany. Dresiarz-poczciwina, pojechał do wojska, zdążył się jeszcze załapać na zasadniczą służbę, co w jego przypadku było, jak wywnioskowałam, zajęciem nobilitującym. Z Wojska wrócił z żoną i pojawiły się dzieci. Kobieta jest wyjątkowa przez swoją brzydotę. Rzadko kiedy uznaję kogoś za brzydkiego - nie porównuję ludzi z obowiązującym kanonem piękna, uważam, że wszyscy moi przyjaciele i znajomi są piękni albo ładni z wielu względów - albo mają oryginalną urodę, albo ładną sylwetkę - czy to wysportowaną, czy filigranową, czy mocno kobiecą. Na twarzach ich maluje się życzliwość i empatia, lub mądrość czy inteligencja z nutką ironii w oku. Kobiecie zza ściany niestety nie da się przypisać żadnej z owych cech. Boli mnie to, że nie znajduję w niej niczego pozytywnego, więc nasza sąsiedzka kawka raczej nigdy nie dojdzie do skutku, choć chciałabym krzewić siostrzeństwo.

Istnieje też możliwość, że nie umiem dostrzec w niej żadnego piękna poprzez sposób jej bycia. Poznawszy jej zachowania moje nastawienie z rozbawienia przekstałciło się w zdziwienie i irytację. Od urodzenia dzieci Kobieta cały czas wyznaje metodę przemocy słownej wobec dzieci.  "Do łóżka! Do łóżka" - wrzeszczała agresywnym tonem Nataszy Blokus, "Odwróć się, gnoju!" - krzyczała jak jej synowie nie mogli spać. Jak podrośli zaczęła im "pomagać w lekcjach", "Debilu! Nic nie umiesz! Niczego nie rozumiesz! Kurwa, gnoju, jak dostaniesz jeszcze jedną jedynkę, to zobaczysz!"
Za ścianą wesoło było ze 2 razy przez te wszystkie lata. Zaprosili gości, grali z dziećmi w jakąś grę, a potem tańczyli i śpiewali... przy disco polo. Ale wybaczę słaby gust muzyczny, jak atmosfera się polepszyła.

Pewnego dnia, usłyszałam jej kłótnię z mężem. Zrobiło mi się jej naprawdę szkoda, bo zobaczyłam w niej człowieka, głęboko nieszczęśliwą osobę, która, szlochając, wygarniała mężowi, że już jej nie kocha, że mu się wcale nie podoba i go nie pociąga. Więcej nie padły - na tyle głośno przynajmniej, bym je słyszała - słowa o miłości. Kobieta kłóci się czasem z mężem, nie za często, głównie o pieniądze i grozi rozwodem. Zdarzyło się kilka razy, że mąż-safanduła tupnął nogą w reakcji na jej wrzaski, a jako, że przerasta ją siłą fizyczną użył przemocy. Słyszałam jak prosiła: "puść mnie". W takich chwilach jest mi bardzo źle. Czuję swoją bierność, współodczuwam z tą kobietą i jednocześnie gardzę nią, za wyżywanie się na dzieciach za swoją niedolę, za jej bierność i brak nadania swojemu życiu trochę szczęśliwości - czegoś więcej niż sprzątanie, gotowanie, zakupy spożywcze i TV.

Co ma do tego Bell Hooks? Właśnie w swojej książce Teoria feministyczna. Od marginesu do centrum ocenia krytycznie ruch feministyczny zdominowany przez wykształcone kobiety z klasy średniej, które nie biorą pod uwagi potrzeb kobiet z klas uboższych i że nie zajmują się (mówimy o latach 80-tych a USA) programami zwalczania przemocy jako takiej, ale skupiają się na zwalczaniu przemocy wobec kobiet. Jak pisze autorka, czarne akademiczki i akademicy raczej piszą o "cyklach przemocy" - czyli całego łańcucha przyczynowo-skutkowego, w ramach którego stosuje się przemoc.
Czarny (na polskie warunki - biedny) nie wykształcony mężczyzna idzie do pracy, w której szef poddaje go ciągłej kontroli i poniża. Mężczyzna, karmiony fantazjami dotyczącymi "męskiej supremacji", z których to przywilejów wcale sam nie korzysta, jako że owe przywileje pozostają domeną klasy średniej i wyższej, wraca do domu, w którym to wyżywa się na kobiecie. W ten sposób mężczyzna odbudowuje swoje ego i może dalej wierzyć, że jest "prawdziwym mężczyną". Zamiast wyrazić swój ból, czy cierpienie, krzywidzi kobietę w domu, bo może to zrobić bezkarnie, choć zamach na swojego "opresora" - czyli pracodawcę, nie uszedł by mu na sucho - wezwano by policję.
A zatem ból nie zotaje wyrażony, mężczyzna zachował się po "męsku" -przekuł cierpienie w agresję i oczyścił się tym sposobem. Już Hooks o tym chyba nie pisze, ale można sobie dośpiewać ciąg dalszy - kobieta, by zachować twarz - wyżywa się na dzieciach, a dzieci na słabszych w szkole itd.

Bell Hooks namawia, by ruch feministyczny zajął się również, a może przede wszystkim sprawami uboższych kobiet. Poprzez lekturę czuję, że Bell Hooks każe mi się zająć Kobietą zza ściany. Nie wiem, jak to zrobić, bo jako przedstawicielkę wykształconej "klasy średniej" (na polskie warunki), nie łączy mnie z nią nic i irytuje mnie ta jej ciągła zaczepność w sferze domowej i brak refleksyjności. Gdy leżę na kanapie z kolejną pozycją Krytyki Politycznej, a kobieta bluzga na dzieci, żeby nie jadły tyle mięsa, bo jutro dostaną niewiele, albo wrzaskiem przypomina mężowi, żeby kupił smalec i parówki, kontrast między nią a mną się wzmaga. Ale uświadamiam sobie, że choć zrzędzę na słabe zarobki, masę pracy i opresję seksistowsko-kapitalistyczną, to jak by powiedziała Bell Hooks, mylę się, bo w mojej sytuacji można najwyżej mówić o dyskryminacji. Opresja, modne słowo obecnie, tyczy się zjawisk takich jak za ścianą, a nie mojego, dość wygodnego życia.

Ola Hol

czwartek, 26 września 2013

Membrana

Nie wiem czy dojrzałam przez te 4 miesiące, ale czuję się rozłożystka jak jabłoń albo nabrzmiała jak śliwka. Soki mi tryskają i dawno już nie spotkało mnie tak fizyczne doświadczenie przepełnienia. Idę i się czasem z łatwością wbijam w przestrzen ulicy, a czasem na małym podjeździe dostaję zadyszki, jakbym pchała przed sobą nie tylko siebie ale i kogoś jeszcze. Czasem, i to jest najgorsze – obijam się o kanty. Kanciastych ludzi, kanciaste sytuacje, mrukniecia a nie pomiałkiwania. Kanciaste powietrze, kt wbija się w ciało a ja, starym zwyczajem wycofuję się. Zawsze się wycofuję, bo jestem jak membrana – zbieram nastroje. Nie tyle boję się krytyki, co nastawania na te pootwierane komórki mojego ciała. Ciała, kt sztywnieje przy najmnijeszej próbie nacisku. Ten eksperyment ciało – zauważyłam, że zachowuje się podobnie, nieważne w jakich geograficznych przestrzeniach. Ten chód, ta nastrojowość. Przemierzanie ulic. Bo jeśli w uszach gra mi coś ciepłego, vocal hug – potrafię śmiać i uśmiechać się. Ale czasem muzycznie zapadam się na ulicy i ten krok ratuje mnie przed upadkiem, musi więc być mocny i zawzięty jak moja mina. Zbieram więc już na poziomie muzyki. A co dopiero spotkanie z drugim? Czasem trudno mi przejść tą próbę.

Póki co, moje kroki w Bergen są niekiedy warszawskie. Lubię to.
Lubię szukanie analogii. Przykładanie miasta do miasta. Szukanie jednego w drugim. Dopatrywanie się znaczeń i obsikiwanie go swoją symboliką. Moje Klostergaten to ulubiony pan w Rema 1000, to brukowana droga, stukot obcasów na chodniku, widok na Bryggen, centryczne, bardzo centryczne istnienie.
Ulriken to od kilku dni jakaś metafora poranka. Wyrzucam śmieci na placu Grighallen i widzę Ulriken, raz zalane chmurą, raz kompletnie odsłonięte. Dziś różowe i pomarszone, kiedy szłam do pracy.
Punkty, kt nas umiejscawiają, albo kt my umiejscawiamy aby poczuć się zamieszkani/ne.
I słucham Bon Iver, i znów na łóżku żyję od kilku godzin, marząc o marzeniach i śniąc sny.
Bon Iver jest zarówno sopocki, jaki i warszawski a teraz przeniesiony. Więc to co pozbierałam najpierw w ciele, teraz zmieściłam w jednym punkcie. W jednym wieczorze.

Ciało – eksperyment.
/Norwegian Wood/

środa, 25 września 2013

Książki.

     Czytam dużo choć prawdopodobnie mogłabym więcej. Dlaczego to robię? Bo lubię.
To raczej mało satysfakcjonująca odpowiedź. Czytanie sprawia mi ogromną przyjemność, ale nie rzucam się w książki jak pływak skaczący "na główkę" z dużej wysokości. Nie mam takiej potrzeby. Chcę mieć czas na inne rzeczy.
     Jednym z moich pierwszych wspomnień jest mama czytająca. Zresztą do tej pory robi to w każdej wolnej chwili. Dlaczego? Bo lubi i nie zaśnie bez przeczytania kilku stron wieczorem przy otwartym oknie (nawet zimą), po prostu nie może spać bez lektury, choćby nie wiem jak była zmęczona.
Gdy się widzi swoją mamę pochyloną nad książką i jeżdżącą co sobotę do biblioteki miłość do książek wydaje się być nieunikniona. Ale kiedy mama zabiera kilkuletnią dziewczynkę, którejś soboty ze sobą i ta dziewczynka ma cały dziecięcy dział tylko dla siebie, a tam na półce dokładnie na poziomie jej oczu stoi cała seria książek o Muminkach, można być pewnym, że będzie to miłość na całe wieki. Jakie to szczęście, że mama mogła brać do domu 12 książek!
     W gimnazjum szalałam za chłopakiem starszym o kilka lat. Wydawało mi się, że jest najmądrzejszym człowiekiem na ziemi, pewnie dlatego, że zawsze miał ze sobą jakąś książkę. Kiedy dowiedziałam się co czyta (nie pytajcie jak, nastolatki są w stanie zdobyć niemal każdą informację jeśli tylko tego chcą, powinno się je zatrudniać w CBŚ czy innych takich), pożegnałam się z Muminkami (nie na zawsze), a powitałam Młodego Wertera i jego cierpienia, które straciły swój urok dopiero kilka lat później, kiedy omawialiśmy je na lekcji języka polskiego.
     Od pierwszej klasy podstawówki miałam cudowne nauczycielki, wszystkie bez wyjątku. Kochałam pisać wypracowania i czytać lektury, ale to pani Monika, polonistka z liceum, podsunęła mi "Czarodziejską Górę" Manna i "Dzieje grzechu" Żeromskiego i uwielbiam ją za to. (Polecała mi też Prousta ale jeszcze nam jakos nie po drodze.)
     Mimo tego wszystkiego, nie jestem w stanie powiedzieć dlaczego lubię książki. Lubię czekoladę, bo mi smakuje, a książki? No cóż. To prawdziwa jazda bez trzymanki na kolejce górskiej, jedna z najlepszych przygód w życiu. Książki są jak pierwsza miłość, zacięta walka bokserska i niepohamowana żądza do drugiego człowieka. Są jak deszcz spadochroniarzy - spektakl trwa chwilę, wygląda jak bajka,a jednak zostawia okruch wspomnień z tyłu głowy.

     Zbliżają się święta, więc jak co roku powtórzę z mamą ten sam dialog.
- Co chcesz pod choinkę?
- ...
- A oprócz książki?
- Dwie książki?
Mamy są najlepsze, zwłaszcza te czytające. A wymiana książkowa między mną, siostrą i mamą trwa cały czas.
- Mam nowe książki, chcesz?
- Głupie pytanie.



Jot.

poniedziałek, 23 września 2013

Odbijam się w szybie jak ten dźwig

Kim jestem.
Paroma sukienkami.
Ostatnio jestem weekendami, w kt się płynie bez trzymanki.
I jakoś perspektywa wyjazdu do Polski stała się niepokojem. I on wszedł mi do obiegu. A przecież plany nie istanieją w tutejszym życiu. Są zamysły, domysły, jakieś pobudzanie losu, ale nie ma planów, zwłaszcza tak dalekosiężnych. Chwilowość życia tutaj to innego rodzaju chwilowość niż włoskie, czy hiszpańskie życie chwilą. Ta nieustanna zabawa to z jednej strony bezgraniczne picie wina a z drugiej wewnętrzy spokój i bezsresowe stawianie kroków. Śpieszę się więc tylko w wybranych momentach, kiedy ktoś mówi, że za 5 minut zdarzy się świat; kiedy każą mi się śpieszyć TERAZ ale nie przekładają tego na POTEM. To zawieszenie i rwane skoki są dziwne i wciąż stoję dłużej przed znakiem stop i nie tak szybko potrafię odgrodzić się od stresu wpisanego w moją narodową tożsamość.
Zatem owszem, trochę się boję. Wyjazdowej dziury i innego postrzegania. Boją się znów zamieszkać w świecie, w kt stres zjada się na pierwsze śniadania. Przełykasz stres jak bułkę. Moje ciało rozluźniło się lekko, choć wciąż jest napiętę w oczekiwaniu na nagły cios, nagły gniew i nagłe przywrócenie poprzedniej optyki.
Boję się więc też z własnego a nie cudzego powodu. Że jak samotna orbita przewrócę się bo zapomniałam jak się szybko omija przeszkody. Jak absurd potrafi mieć gorzki smak, a samotność człowieka musi być podtrzymywana nieważne co. Za wszelką ceną. A cena jest niemała.
Boję się też pozostawienia. A przecież to ja pozostawiłam. Konstruowanie świata przez zaprzeczenie– jeśli nawet. A jeśli nawet!
Istnienie na innej planecie od 4 miesięcy jest jednak dużym i mocnym eksperymentem, dlatego moje ciało nabrzmiało obawą przedwyjazdową z prozaicznego przyzwyczajenia a nie z rzeczywistego (czyżby?) poczucia. Zbliżam się do niepokoju, dlatego się niepokoję.
Mój polski przyjaciel popadł w świat sztuki i nie pisze do mnie.
Mój norweski przyjaciel bije brawo i kibicuje krokom nawet jeśli się mylę.

Różnice nie tyle nakładają się na siebie wyraźnie, co tworzą geometryczne skosy i krzywe. Nie ma prostych analogii. Norwegia przestała być metaforą. Zaczyna być żywa. W jakiś sposób mnie przejmuje. W jakiś sposób ja zaczynam przejmować się nią. Kupując rano śniadanie widzę poranne norweskie przyzwyczajenia, kt nie są zdaniami z czytanki. Są tym, co robią ludzie tutaj. Najpierw idą do pracy, potem piją kawę a potem nieśpiesznie podnoszą się z krzeseł i zupełnie leniwie wmaszerowują do swoich zadań, kt zresztą nie trakują jak zadania. I chodzą. Przemieszczają się. Łażą. Chodzą. A potem przychodzi pierwsza przerwa i zasiadają do kawy i do stołu. I wlewają w siebie czarną i mocną kawę bez znieczulenia. I odurzają się nią. Z najlepszego ekspresu moccamaster, kt, jeśli sobie kiedyś kupię, będzie oznaczył moje tutaj zamieszkanie.
/Norwegian Wood/

piątek, 20 września 2013

the post-birthday world

The post-birthday world to tytuł książki Lionela Shrivera, jak można przeczytać na okładce, tego od We Need to Talk about Kevin. Zabrałam się za nią (the post -...) dopiero co. Co prawda mądra i godna zaufania psiapsióła, jeśli chodzi o dobór lektur, pożyczyła mi ją już jakieś 2-3 miesiące temu, dotychczas nie miałam okazji, bo tyle się dzieje w moim książkowym życiu (czy to rzeczywiście, poprzez czytanie, czy jałowe rozmyślanie nad tym, czego nie przeczytałam jeszcze, choć powinnam, czy to bardziej konstruktywne pt. "za co by się teraz zabrać" a także obracanie w myślach na różne sposoby tych wchłoniętych treści). No i rozmiar cegły, nie zachęcał - wygląda na bardzo grubą, ale tylko 600 stron, a i czcionka taka wyraźna. Poza tym tytuł super pasuje do naszej kochanej Ka., która to nie dawno obchodziła urodziny, a i jej po-urodzinowy świat przyniósł pewne zmiany.

Po pierwszych stu stronicach, (znowu ta symbolika urodzin: 100 lat, 100 lat!), wciągniętych jakby przypadkiem, nie wiadomo kiedy, myślę, że mogę polecić zdecydowanie, szczególnie tym, którzy żyją w związkach, kilkuletnich, ale nie tylko. Autor przeprowadza ciekawe studium relacji międzyludzkich, które może przyprawić o gęsią skórkę najbardziej przekonanych, że ich związek to bajka. Grzebie w psyche bohaterów, a gdy przestaje, stwarza lukrowaną warstwę szcześliwości, w którą bardzo łatwo i chętnie chce się wierzyć, nagle pozostawia nas, po pierdolnięciu, które teoretycznie wcale nie miało miejsca, z niepokojem: "hmm, czy to dotyczy i mnie?"

Na szczęście, może paradoksalnie, wcale nie staczam się w kierunku doła wywołanego lekturą, ale raczej, przynajmniej na razie, porównywanie mojego związku do tych z powieści Shrivera, napędza mnie do rozwoju. Obiecuję sobie "dbać" o relację i "nad nią pracować". Generalnie to nie lubię tych wyrażeń. Kojarzą się jakoś z psychologią pop, rodem z poradników pt. "jak uleczyć związek w weekend", czy "28 rad jak zbudować idealne małżeństwo". Zawsze byłam przekonana, że jeśli ludzie mają być szczęśliwi, wystarczy, że coś kliknie, że się znajdzie tą odpowiednią osobę, z którą nie trzeba harować nad związkiem, bo chęć bycia razem wynika z przyjemności obcowania z drugą osobą. Wciąż podzielam ten pogląd - musi być przyciąganie, dopasowanie i przyjemność ze spędzania czasu razem, ale, po tkwieniu w inbetweenness, "byciu pomiędzy", wiem, że jedno nie wyklucza drugiego.

Zresztą praca dotyczy i przyjaźni, bo nie postrzegam związku jako relacji uprzywilejowanej. Warto się zastanowić, czy w przyjaźni i miłości panuje symetria? Może trzeba zagrać w emocjonalne Komma Lika ?(http://wyborcza.pl/wezurlopojcze/1,132401,14515896,_Komma_Lika___zagraj_w_rownouprawnienie__Kazdy_chce.html)

No dobra, wracam do lektury, zanim poczuję, że piszę jak Kasia, z "Napisz do Kasi".

Ola Hol

środa, 18 września 2013

Trochę ciało, trochę widmo



Zdarza mi się patrzeć w lustro. Jest ciało i jestem ja. Staję przed wielką szklaną taflą i w swej próżności nie mogę oderwać wzroku od tego co widzę. Niby wszystko jest na swoim miejscu: piersi, biodra, stopy. W nie najgorszym stanie, jeszcze nie nadszarpniętym przez czas. Mogłyby być lepsze, gdyby nie pieprzona presja otoczenia, gdyby nie media, które każdego dnia bombardują mnie obrazami wychudzonych, anorektycznie przywiędłych kobiet reklamujących ten właśnie kanon urody jako jedynie słuszny. A ja tak nie chcę, ja się nie zgadzam. Z żalem i tęsknotą patrzę w album ze zdjęciami Marylin Monroe, na jej pełne piersi, obfite biodra, wystający brzuch, tu i ówdzie fałdkę nadprogramowego tłuszczu. Nasycona tym widokiem włączam komputer i znów atakują mnie dziewczyny pokroju Kate Moss i Angeliny Jolie i nie chce mi się wierzyć, kiedy ktoś nieśmiało wspomni, że krągłości są sexy, bo przecież media wiedzą lepiej. Nadmiar ciała się nie sprzedaje, a chociaż nadmiar jest pojęciem względnym, w tym wypadku liczy się jego niedosyt niż przesyt.
            Mimo to, staję przed lustrem i chociaż wiem, że mogłoby być gorzej, widzę same niedoskonałości i czuję się oderwana od swojego ciała, jakbyśmy stracili ze sobą kontakt całe lata temu.  Moje ciało jest obce, jest inne niż to, które siedzi w mojej głowie, które widzę, gdy zamykam oczy. Już nie wiem czy nagość mnie krępuje czy cieszy i podnieca. Nie pamiętam jakie uczucia we mnie wywołuje, czy spuszczam wzrok czy patrzę na nią z wyzwaniem i niecierpliwością? Niby chodzę nago po domu, ale nigdy nago nie śpię. Jakby łóżko było zupełnie inną historią, a przecież powinno być odwrotnie? Patrzę na siebie z góry i z boku, zawsze obok ciała, które jest moje, ale rzadko czuję je dogłębnie. Po prostu jest, zawieszone w czasie i przestrzeni.
            Staję na przejściu dla pieszych i wprawiam stopy w ruch. To niesamowite, takie proste i oczywiste. Biorę oddech i ciało się buntuje. Nie chce współpracować.  Jest źródłem rozkoszy czy bólu? Czy obie te rzeczy są mieszanką wybuchową czy stanem naturalnym? Każdy gest wydaje mi się obcy. Znów siadam przed lustrem, ciało się zgina tam gdzie powinno, skóra niebezpiecznie napina, lub wiotczeje, a ja tego nie czuję. Bo są dwie mnie. Ta zewnętrzna powłoka pełna rys, wad i niedoskonałości. Ta część, której współczesność nie akceptuje, bo twarz zbyt różowa, piersi za małe, brzuch za duży, cellulit wszędzie i milion pieprzyków. Co to za pokraka? Ale jest też ciało w ciele, które zmienia się każdego dnia. To ciało nie istnieje w jednej tylko postaci i zawsze jest trochę na przekór. Nie przez przesadną pewność siebie czy przez złośliwość, bo moje ciało samo decyduje o tym jakie chce być, jak wyglądać, jak się zmieniać. To jego sprawa, a ja się nie sprzeciwiam. Nie zawsze się lubimy, czasem toczymy ze sobą zażarte, krwawe walki. To trudna relacja, jednak nie zamieniłabym jej na żadna inną.
            Czasem chciałabym sprawdzić granice swojej wytrzymałości, katować się aż do ostatniej kropli potu, poruszyć każdy mięsień i każde ścięgno, i może nadejdzie dzień, w którym moje ciało przestanie się buntować a zacznie tego pragnąć? Powoli, dzień po dniu ja i ciało zaczynamy dochodzić do porozumienia i jeśli zechcemy coś w sobie zmienić, zmniejszyć, wygładzić, upiększyć to zrobimy to i będzie to tylko i wyłącznie nasza decyzja, a efekty będą piorunujące. Ale laury zwycięstwa zbierze ciało, które tkwi w mojej głowie i dyktuje warunki. Czy da się przejąć nad nim kontrolę? Nie wiem. Jeszcze nie mam sił by próbować.

Jot.