Kobieta za ścianą jest częścią mojego życia od wielu lat. Choć mówię jej cześć i uśmiecham się do niej, formalnie nie znam jej osobiście. Nigdy nie umówiłyśmy się na pogaduchy, porozmawiać tak szczerze, od serca, choć jest w moim wieku mniej więcej, ale znam jej różne problemy, bolączki i codzienne perypetie, jako że słyszę wszystko przez ścianę.Wiem o niej wiele, przypadkiem, nie dlatego, że podsłuchuję aktywnie ze stereotypową szklanką przyłożoną do ściany, ale dlatego, że słyszę, chcąc nie chcąc. Rozmiar mojej wiedzy na jej temat mnie przeraża, bo obawiam się, że i ona zna parę moich sekretów.
Moje podejście do niej zmieniało się - zaczęłam od rozbawienia, bo moja sąsiadka jest żoną lokalnego byłęgo dresiarza-półgłowka-poczciwiny. Jego dres nie był oznaką przynależności do subkultury, ale jedynie strojem, bez finezynych akcesoriów (czapka baseballowa nike) ani starannie wybranego dresu - po prostu ubierał się wygodnie. Pisząc to, zdaję sobie sprawę, że znam nawet, albo wyobrażam sobie jak wyglądała historia romantyczna Kobiety zza ściany. Dresiarz-poczciwina, pojechał do wojska, zdążył się jeszcze załapać na zasadniczą służbę, co w jego przypadku było, jak wywnioskowałam, zajęciem nobilitującym. Z Wojska wrócił z żoną i pojawiły się dzieci. Kobieta jest wyjątkowa przez swoją brzydotę. Rzadko kiedy uznaję kogoś za brzydkiego - nie porównuję ludzi z obowiązującym kanonem piękna, uważam, że wszyscy moi przyjaciele i znajomi są piękni albo ładni z wielu względów - albo mają oryginalną urodę, albo ładną sylwetkę - czy to wysportowaną, czy filigranową, czy mocno kobiecą. Na twarzach ich maluje się życzliwość i empatia, lub mądrość czy inteligencja z nutką ironii w oku. Kobiecie zza ściany niestety nie da się przypisać żadnej z owych cech. Boli mnie to, że nie znajduję w niej niczego pozytywnego, więc nasza sąsiedzka kawka raczej nigdy nie dojdzie do skutku, choć chciałabym krzewić siostrzeństwo.
Istnieje też możliwość, że nie umiem dostrzec w niej żadnego piękna poprzez sposób jej bycia. Poznawszy jej zachowania moje nastawienie z rozbawienia przekstałciło się w zdziwienie i irytację. Od urodzenia dzieci Kobieta cały czas wyznaje metodę przemocy słownej wobec dzieci. "Do łóżka! Do łóżka" - wrzeszczała agresywnym tonem Nataszy Blokus, "Odwróć się, gnoju!" - krzyczała jak jej synowie nie mogli spać. Jak podrośli zaczęła im "pomagać w lekcjach", "Debilu! Nic nie umiesz! Niczego nie rozumiesz! Kurwa, gnoju, jak dostaniesz jeszcze jedną jedynkę, to zobaczysz!"
Za ścianą wesoło było ze 2 razy przez te wszystkie lata. Zaprosili gości, grali z dziećmi w jakąś grę, a potem tańczyli i śpiewali... przy disco polo. Ale wybaczę słaby gust muzyczny, jak atmosfera się polepszyła.
Pewnego dnia, usłyszałam jej kłótnię z mężem. Zrobiło mi się jej naprawdę szkoda, bo zobaczyłam w niej człowieka, głęboko nieszczęśliwą osobę, która, szlochając, wygarniała mężowi, że już jej nie kocha, że mu się wcale nie podoba i go nie pociąga. Więcej nie padły - na tyle głośno przynajmniej, bym je słyszała - słowa o miłości. Kobieta kłóci się czasem z mężem, nie za często, głównie o pieniądze i grozi rozwodem. Zdarzyło się kilka razy, że mąż-safanduła tupnął nogą w reakcji na jej wrzaski, a jako, że przerasta ją siłą fizyczną użył przemocy. Słyszałam jak prosiła: "puść mnie". W takich chwilach jest mi bardzo źle. Czuję swoją bierność, współodczuwam z tą kobietą i jednocześnie gardzę nią, za wyżywanie się na dzieciach za swoją niedolę, za jej bierność i brak nadania swojemu życiu trochę szczęśliwości - czegoś więcej niż sprzątanie, gotowanie, zakupy spożywcze i TV.
Co ma do tego Bell Hooks? Właśnie w swojej książce Teoria feministyczna. Od marginesu do centrum ocenia krytycznie ruch feministyczny zdominowany przez wykształcone kobiety z klasy średniej, które nie biorą pod uwagi potrzeb kobiet z klas uboższych i że nie zajmują się (mówimy o latach 80-tych a USA) programami zwalczania przemocy jako takiej, ale skupiają się na zwalczaniu przemocy wobec kobiet. Jak pisze autorka, czarne akademiczki i akademicy raczej piszą o "cyklach przemocy" - czyli całego łańcucha przyczynowo-skutkowego, w ramach którego stosuje się przemoc.
Czarny (na polskie warunki - biedny) nie wykształcony mężczyzna idzie do pracy, w której szef poddaje go ciągłej kontroli i poniża. Mężczyzna, karmiony fantazjami dotyczącymi "męskiej supremacji", z których to przywilejów wcale sam nie korzysta, jako że owe przywileje pozostają domeną klasy średniej i wyższej, wraca do domu, w którym to wyżywa się na kobiecie. W ten sposób mężczyzna odbudowuje swoje ego i może dalej wierzyć, że jest "prawdziwym mężczyną". Zamiast wyrazić swój ból, czy cierpienie, krzywidzi kobietę w domu, bo może to zrobić bezkarnie, choć zamach na swojego "opresora" - czyli pracodawcę, nie uszedł by mu na sucho - wezwano by policję.
A zatem ból nie zotaje wyrażony, mężczyzna zachował się po "męsku" -przekuł cierpienie w agresję i oczyścił się tym sposobem. Już Hooks o tym chyba nie pisze, ale można sobie dośpiewać ciąg dalszy - kobieta, by zachować twarz - wyżywa się na dzieciach, a dzieci na słabszych w szkole itd.
Bell Hooks namawia, by ruch feministyczny zajął się również, a może przede wszystkim sprawami uboższych kobiet. Poprzez lekturę czuję, że Bell Hooks każe mi się zająć Kobietą zza ściany. Nie wiem, jak to zrobić, bo jako przedstawicielkę wykształconej "klasy średniej" (na polskie warunki), nie łączy mnie z nią nic i irytuje mnie ta jej ciągła zaczepność w sferze domowej i brak refleksyjności. Gdy leżę na kanapie z kolejną pozycją Krytyki Politycznej, a kobieta bluzga na dzieci, żeby nie jadły tyle mięsa, bo jutro dostaną niewiele, albo wrzaskiem przypomina mężowi, żeby kupił smalec i parówki, kontrast między nią a mną się wzmaga. Ale uświadamiam sobie, że choć zrzędzę na słabe zarobki, masę pracy i opresję seksistowsko-kapitalistyczną, to jak by powiedziała Bell Hooks, mylę się, bo w mojej sytuacji można najwyżej mówić o dyskryminacji. Opresja, modne słowo obecnie, tyczy się zjawisk takich jak za ścianą, a nie mojego, dość wygodnego życia.
Ola Hol
Blog dla tych, którzy patrzą na świat refleksyjnie, dla których fikcja literacka i "rzeczywistość" przeplatają się i są równie prawdziwe, dla tych, którzy żyją w języku, lubią słowa ipowiedzonka, dla tych, którzy potrafią stworzyć sobie alternatywny przyjemny, świat, nawet w listopadowy poranek, dzięki muzyce i doznaniom estetyczno-intelektualno-etycznym, i dla tych którzy dojrzewają, pomimo przejścia przez wiek dojrzewania.
poniedziałek, 30 września 2013
czwartek, 26 września 2013
Membrana
Nie
wiem czy dojrzałam przez te 4 miesiące, ale czuję się rozłożystka
jak jabłoń albo nabrzmiała jak śliwka. Soki mi tryskają i dawno
już nie spotkało mnie tak fizyczne doświadczenie przepełnienia.
Idę i się czasem z łatwością wbijam w przestrzen ulicy, a czasem
na małym podjeździe dostaję zadyszki, jakbym pchała przed sobą
nie tylko siebie ale i kogoś jeszcze. Czasem, i to jest najgorsze –
obijam się o kanty. Kanciastych ludzi, kanciaste sytuacje,
mrukniecia a nie pomiałkiwania. Kanciaste powietrze, kt wbija się w
ciało a ja, starym zwyczajem wycofuję się. Zawsze się wycofuję,
bo jestem jak membrana – zbieram nastroje. Nie tyle boję się
krytyki, co nastawania na te pootwierane komórki mojego ciała.
Ciała, kt sztywnieje przy najmnijeszej próbie nacisku. Ten
eksperyment ciało – zauważyłam, że zachowuje się podobnie,
nieważne w jakich geograficznych przestrzeniach. Ten chód, ta
nastrojowość. Przemierzanie ulic. Bo jeśli w uszach gra mi coś
ciepłego, vocal hug – potrafię śmiać i uśmiechać się. Ale
czasem muzycznie zapadam się na ulicy i ten krok ratuje mnie przed
upadkiem, musi więc być mocny i zawzięty jak moja mina. Zbieram
więc już na poziomie muzyki. A co dopiero spotkanie z drugim?
Czasem trudno mi przejść tą próbę.
Póki
co, moje kroki w Bergen są niekiedy warszawskie. Lubię to.
Lubię
szukanie analogii. Przykładanie miasta do miasta. Szukanie jednego w
drugim. Dopatrywanie się znaczeń i obsikiwanie go swoją symboliką.
Moje Klostergaten to ulubiony pan w Rema 1000, to brukowana droga,
stukot obcasów na chodniku, widok na Bryggen, centryczne, bardzo
centryczne istnienie.
Ulriken
to od kilku dni jakaś metafora poranka. Wyrzucam śmieci na placu
Grighallen i widzę Ulriken, raz zalane chmurą, raz kompletnie
odsłonięte. Dziś różowe i pomarszone, kiedy szłam do pracy.
Punkty,
kt nas umiejscawiają, albo kt my umiejscawiamy aby poczuć się
zamieszkani/ne.
I
słucham Bon Iver, i znów na łóżku żyję od kilku godzin, marząc
o marzeniach i śniąc sny.
Bon
Iver jest zarówno sopocki, jaki i warszawski a teraz przeniesiony.
Więc to co pozbierałam najpierw w ciele, teraz zmieściłam w
jednym punkcie. W jednym wieczorze.
Ciało
– eksperyment.
/Norwegian Wood/
środa, 25 września 2013
Książki.
Czytam dużo choć prawdopodobnie mogłabym więcej. Dlaczego to robię? Bo lubię.
To raczej mało satysfakcjonująca odpowiedź. Czytanie sprawia mi ogromną przyjemność, ale nie rzucam się w książki jak pływak skaczący "na główkę" z dużej wysokości. Nie mam takiej potrzeby. Chcę mieć czas na inne rzeczy.
Jednym z moich pierwszych wspomnień jest mama czytająca. Zresztą do tej pory robi to w każdej wolnej chwili. Dlaczego? Bo lubi i nie zaśnie bez przeczytania kilku stron wieczorem przy otwartym oknie (nawet zimą), po prostu nie może spać bez lektury, choćby nie wiem jak była zmęczona.
Gdy się widzi swoją mamę pochyloną nad książką i jeżdżącą co sobotę do biblioteki miłość do książek wydaje się być nieunikniona. Ale kiedy mama zabiera kilkuletnią dziewczynkę, którejś soboty ze sobą i ta dziewczynka ma cały dziecięcy dział tylko dla siebie, a tam na półce dokładnie na poziomie jej oczu stoi cała seria książek o Muminkach, można być pewnym, że będzie to miłość na całe wieki. Jakie to szczęście, że mama mogła brać do domu 12 książek!
W gimnazjum szalałam za chłopakiem starszym o kilka lat. Wydawało mi się, że jest najmądrzejszym człowiekiem na ziemi, pewnie dlatego, że zawsze miał ze sobą jakąś książkę. Kiedy dowiedziałam się co czyta (nie pytajcie jak, nastolatki są w stanie zdobyć niemal każdą informację jeśli tylko tego chcą, powinno się je zatrudniać w CBŚ czy innych takich), pożegnałam się z Muminkami (nie na zawsze), a powitałam Młodego Wertera i jego cierpienia, które straciły swój urok dopiero kilka lat później, kiedy omawialiśmy je na lekcji języka polskiego.
Od pierwszej klasy podstawówki miałam cudowne nauczycielki, wszystkie bez wyjątku. Kochałam pisać wypracowania i czytać lektury, ale to pani Monika, polonistka z liceum, podsunęła mi "Czarodziejską Górę" Manna i "Dzieje grzechu" Żeromskiego i uwielbiam ją za to. (Polecała mi też Prousta ale jeszcze nam jakos nie po drodze.)
Mimo tego wszystkiego, nie jestem w stanie powiedzieć dlaczego lubię książki. Lubię czekoladę, bo mi smakuje, a książki? No cóż. To prawdziwa jazda bez trzymanki na kolejce górskiej, jedna z najlepszych przygód w życiu. Książki są jak pierwsza miłość, zacięta walka bokserska i niepohamowana żądza do drugiego człowieka. Są jak deszcz spadochroniarzy - spektakl trwa chwilę, wygląda jak bajka,a jednak zostawia okruch wspomnień z tyłu głowy.
Zbliżają się święta, więc jak co roku powtórzę z mamą ten sam dialog.
- Co chcesz pod choinkę?
- ...
- A oprócz książki?
- Dwie książki?
Mamy są najlepsze, zwłaszcza te czytające. A wymiana książkowa między mną, siostrą i mamą trwa cały czas.
- Mam nowe książki, chcesz?
- Głupie pytanie.
Jot.
To raczej mało satysfakcjonująca odpowiedź. Czytanie sprawia mi ogromną przyjemność, ale nie rzucam się w książki jak pływak skaczący "na główkę" z dużej wysokości. Nie mam takiej potrzeby. Chcę mieć czas na inne rzeczy.
Jednym z moich pierwszych wspomnień jest mama czytająca. Zresztą do tej pory robi to w każdej wolnej chwili. Dlaczego? Bo lubi i nie zaśnie bez przeczytania kilku stron wieczorem przy otwartym oknie (nawet zimą), po prostu nie może spać bez lektury, choćby nie wiem jak była zmęczona.
Gdy się widzi swoją mamę pochyloną nad książką i jeżdżącą co sobotę do biblioteki miłość do książek wydaje się być nieunikniona. Ale kiedy mama zabiera kilkuletnią dziewczynkę, którejś soboty ze sobą i ta dziewczynka ma cały dziecięcy dział tylko dla siebie, a tam na półce dokładnie na poziomie jej oczu stoi cała seria książek o Muminkach, można być pewnym, że będzie to miłość na całe wieki. Jakie to szczęście, że mama mogła brać do domu 12 książek!
W gimnazjum szalałam za chłopakiem starszym o kilka lat. Wydawało mi się, że jest najmądrzejszym człowiekiem na ziemi, pewnie dlatego, że zawsze miał ze sobą jakąś książkę. Kiedy dowiedziałam się co czyta (nie pytajcie jak, nastolatki są w stanie zdobyć niemal każdą informację jeśli tylko tego chcą, powinno się je zatrudniać w CBŚ czy innych takich), pożegnałam się z Muminkami (nie na zawsze), a powitałam Młodego Wertera i jego cierpienia, które straciły swój urok dopiero kilka lat później, kiedy omawialiśmy je na lekcji języka polskiego.
Od pierwszej klasy podstawówki miałam cudowne nauczycielki, wszystkie bez wyjątku. Kochałam pisać wypracowania i czytać lektury, ale to pani Monika, polonistka z liceum, podsunęła mi "Czarodziejską Górę" Manna i "Dzieje grzechu" Żeromskiego i uwielbiam ją za to. (Polecała mi też Prousta ale jeszcze nam jakos nie po drodze.)
Mimo tego wszystkiego, nie jestem w stanie powiedzieć dlaczego lubię książki. Lubię czekoladę, bo mi smakuje, a książki? No cóż. To prawdziwa jazda bez trzymanki na kolejce górskiej, jedna z najlepszych przygód w życiu. Książki są jak pierwsza miłość, zacięta walka bokserska i niepohamowana żądza do drugiego człowieka. Są jak deszcz spadochroniarzy - spektakl trwa chwilę, wygląda jak bajka,a jednak zostawia okruch wspomnień z tyłu głowy.
Zbliżają się święta, więc jak co roku powtórzę z mamą ten sam dialog.
- Co chcesz pod choinkę?
- ...
- A oprócz książki?
- Dwie książki?
Mamy są najlepsze, zwłaszcza te czytające. A wymiana książkowa między mną, siostrą i mamą trwa cały czas.
- Mam nowe książki, chcesz?
- Głupie pytanie.
Jot.
poniedziałek, 23 września 2013
Odbijam się w szybie jak ten dźwig
Kim
jestem.
Paroma
sukienkami.
Ostatnio
jestem weekendami, w kt się płynie bez trzymanki.
I
jakoś perspektywa wyjazdu do Polski stała się niepokojem. I on
wszedł mi do obiegu. A przecież plany nie istanieją w tutejszym
życiu. Są zamysły, domysły, jakieś pobudzanie losu, ale nie ma
planów, zwłaszcza tak dalekosiężnych. Chwilowość życia tutaj
to innego rodzaju chwilowość niż włoskie, czy hiszpańskie życie
chwilą. Ta nieustanna zabawa to z jednej strony bezgraniczne picie
wina a z drugiej wewnętrzy spokój i bezsresowe stawianie kroków.
Śpieszę się więc tylko w wybranych momentach, kiedy ktoś mówi,
że za 5 minut zdarzy się świat; kiedy każą mi się śpieszyć
TERAZ ale nie przekładają tego na POTEM. To zawieszenie i rwane
skoki są dziwne i wciąż stoję dłużej przed znakiem stop i nie
tak szybko potrafię odgrodzić się od stresu wpisanego w moją
narodową tożsamość.
Zatem
owszem, trochę się boję. Wyjazdowej dziury i innego postrzegania.
Boją się znów zamieszkać w świecie, w kt stres zjada się na
pierwsze śniadania. Przełykasz stres jak bułkę. Moje ciało
rozluźniło się lekko, choć wciąż jest napiętę w oczekiwaniu
na nagły cios, nagły gniew i nagłe przywrócenie poprzedniej
optyki.
Boję
się więc też z własnego a nie cudzego powodu. Że jak samotna
orbita przewrócę się bo zapomniałam jak się szybko omija
przeszkody. Jak absurd potrafi mieć gorzki smak, a samotność
człowieka musi być podtrzymywana nieważne co. Za wszelką ceną. A
cena jest niemała.
Boję
się też pozostawienia. A przecież to ja pozostawiłam.
Konstruowanie świata przez zaprzeczenie– jeśli nawet. A jeśli
nawet!
Istnienie
na innej planecie od 4 miesięcy jest jednak dużym i mocnym
eksperymentem, dlatego moje ciało nabrzmiało obawą przedwyjazdową
z prozaicznego przyzwyczajenia a nie z rzeczywistego (czyżby?)
poczucia. Zbliżam się do niepokoju, dlatego się niepokoję.
Mój
polski przyjaciel popadł w świat sztuki i nie pisze do mnie.
Mój
norweski przyjaciel bije brawo i kibicuje krokom nawet jeśli się
mylę.
Różnice nie tyle nakładają się na siebie wyraźnie, co tworzą
geometryczne skosy i krzywe. Nie ma prostych analogii. Norwegia
przestała być metaforą. Zaczyna być żywa. W jakiś sposób mnie
przejmuje. W jakiś sposób ja zaczynam przejmować się nią.
Kupując rano śniadanie widzę poranne norweskie przyzwyczajenia, kt
nie są zdaniami z czytanki. Są tym, co robią ludzie tutaj.
Najpierw idą do pracy, potem piją kawę a potem nieśpiesznie
podnoszą się z krzeseł i zupełnie leniwie wmaszerowują do swoich
zadań, kt zresztą nie trakują jak zadania. I chodzą.
Przemieszczają się. Łażą. Chodzą. A potem przychodzi pierwsza
przerwa i zasiadają do kawy i do stołu. I wlewają w siebie czarną
i mocną kawę bez znieczulenia. I odurzają się nią. Z najlepszego
ekspresu moccamaster, kt, jeśli sobie kiedyś kupię, będzie
oznaczył moje tutaj zamieszkanie.
/Norwegian Wood/
piątek, 20 września 2013
the post-birthday world
The post-birthday world to tytuł książki Lionela Shrivera, jak można przeczytać na okładce, tego od We Need to Talk about Kevin. Zabrałam się za nią (the post -...) dopiero co. Co prawda mądra i godna zaufania psiapsióła, jeśli chodzi o dobór lektur, pożyczyła mi ją już jakieś 2-3 miesiące temu, dotychczas nie miałam okazji, bo tyle się dzieje w moim książkowym życiu (czy to rzeczywiście, poprzez czytanie, czy jałowe rozmyślanie nad tym, czego nie przeczytałam jeszcze, choć powinnam, czy to bardziej konstruktywne pt. "za co by się teraz zabrać" a także obracanie w myślach na różne sposoby tych wchłoniętych treści). No i rozmiar cegły, nie zachęcał - wygląda na bardzo grubą, ale tylko 600 stron, a i czcionka taka wyraźna. Poza tym tytuł super pasuje do naszej kochanej Ka., która to nie dawno obchodziła urodziny, a i jej po-urodzinowy świat przyniósł pewne zmiany.
Po pierwszych stu stronicach, (znowu ta symbolika urodzin: 100 lat, 100 lat!), wciągniętych jakby przypadkiem, nie wiadomo kiedy, myślę, że mogę polecić zdecydowanie, szczególnie tym, którzy żyją w związkach, kilkuletnich, ale nie tylko. Autor przeprowadza ciekawe studium relacji międzyludzkich, które może przyprawić o gęsią skórkę najbardziej przekonanych, że ich związek to bajka. Grzebie w psyche bohaterów, a gdy przestaje, stwarza lukrowaną warstwę szcześliwości, w którą bardzo łatwo i chętnie chce się wierzyć, nagle pozostawia nas, po pierdolnięciu, które teoretycznie wcale nie miało miejsca, z niepokojem: "hmm, czy to dotyczy i mnie?"
Na szczęście, może paradoksalnie, wcale nie staczam się w kierunku doła wywołanego lekturą, ale raczej, przynajmniej na razie, porównywanie mojego związku do tych z powieści Shrivera, napędza mnie do rozwoju. Obiecuję sobie "dbać" o relację i "nad nią pracować". Generalnie to nie lubię tych wyrażeń. Kojarzą się jakoś z psychologią pop, rodem z poradników pt. "jak uleczyć związek w weekend", czy "28 rad jak zbudować idealne małżeństwo". Zawsze byłam przekonana, że jeśli ludzie mają być szczęśliwi, wystarczy, że coś kliknie, że się znajdzie tą odpowiednią osobę, z którą nie trzeba harować nad związkiem, bo chęć bycia razem wynika z przyjemności obcowania z drugą osobą. Wciąż podzielam ten pogląd - musi być przyciąganie, dopasowanie i przyjemność ze spędzania czasu razem, ale, po tkwieniu w inbetweenness, "byciu pomiędzy", wiem, że jedno nie wyklucza drugiego.
Zresztą praca dotyczy i przyjaźni, bo nie postrzegam związku jako relacji uprzywilejowanej. Warto się zastanowić, czy w przyjaźni i miłości panuje symetria? Może trzeba zagrać w emocjonalne Komma Lika ?(http://wyborcza.pl/wezurlopojcze/1,132401,14515896,_Komma_Lika___zagraj_w_rownouprawnienie__Kazdy_chce.html)
No dobra, wracam do lektury, zanim poczuję, że piszę jak Kasia, z "Napisz do Kasi".
Ola Hol
Po pierwszych stu stronicach, (znowu ta symbolika urodzin: 100 lat, 100 lat!), wciągniętych jakby przypadkiem, nie wiadomo kiedy, myślę, że mogę polecić zdecydowanie, szczególnie tym, którzy żyją w związkach, kilkuletnich, ale nie tylko. Autor przeprowadza ciekawe studium relacji międzyludzkich, które może przyprawić o gęsią skórkę najbardziej przekonanych, że ich związek to bajka. Grzebie w psyche bohaterów, a gdy przestaje, stwarza lukrowaną warstwę szcześliwości, w którą bardzo łatwo i chętnie chce się wierzyć, nagle pozostawia nas, po pierdolnięciu, które teoretycznie wcale nie miało miejsca, z niepokojem: "hmm, czy to dotyczy i mnie?"
Na szczęście, może paradoksalnie, wcale nie staczam się w kierunku doła wywołanego lekturą, ale raczej, przynajmniej na razie, porównywanie mojego związku do tych z powieści Shrivera, napędza mnie do rozwoju. Obiecuję sobie "dbać" o relację i "nad nią pracować". Generalnie to nie lubię tych wyrażeń. Kojarzą się jakoś z psychologią pop, rodem z poradników pt. "jak uleczyć związek w weekend", czy "28 rad jak zbudować idealne małżeństwo". Zawsze byłam przekonana, że jeśli ludzie mają być szczęśliwi, wystarczy, że coś kliknie, że się znajdzie tą odpowiednią osobę, z którą nie trzeba harować nad związkiem, bo chęć bycia razem wynika z przyjemności obcowania z drugą osobą. Wciąż podzielam ten pogląd - musi być przyciąganie, dopasowanie i przyjemność ze spędzania czasu razem, ale, po tkwieniu w inbetweenness, "byciu pomiędzy", wiem, że jedno nie wyklucza drugiego.
Zresztą praca dotyczy i przyjaźni, bo nie postrzegam związku jako relacji uprzywilejowanej. Warto się zastanowić, czy w przyjaźni i miłości panuje symetria? Może trzeba zagrać w emocjonalne Komma Lika ?(http://wyborcza.pl/wezurlopojcze/1,132401,14515896,_Komma_Lika___zagraj_w_rownouprawnienie__Kazdy_chce.html)
No dobra, wracam do lektury, zanim poczuję, że piszę jak Kasia, z "Napisz do Kasi".
Ola Hol
środa, 18 września 2013
Trochę ciało, trochę widmo
Zdarza mi
się patrzeć w lustro. Jest ciało i jestem ja. Staję przed wielką szklaną taflą
i w swej próżności nie mogę oderwać wzroku od tego co widzę. Niby wszystko jest
na swoim miejscu: piersi, biodra, stopy. W nie najgorszym stanie, jeszcze nie
nadszarpniętym przez czas. Mogłyby być lepsze, gdyby nie pieprzona presja
otoczenia, gdyby nie media, które każdego dnia bombardują mnie obrazami
wychudzonych, anorektycznie przywiędłych kobiet reklamujących ten właśnie kanon
urody jako jedynie słuszny. A ja tak nie chcę, ja się nie zgadzam. Z żalem i
tęsknotą patrzę w album ze zdjęciami Marylin Monroe, na jej pełne piersi,
obfite biodra, wystający brzuch, tu i ówdzie fałdkę nadprogramowego tłuszczu.
Nasycona tym widokiem włączam komputer i znów atakują mnie dziewczyny pokroju
Kate Moss i Angeliny Jolie i nie chce mi się wierzyć, kiedy ktoś nieśmiało
wspomni, że krągłości są sexy, bo przecież media wiedzą lepiej. Nadmiar ciała
się nie sprzedaje, a chociaż nadmiar jest pojęciem względnym, w tym wypadku
liczy się jego niedosyt niż przesyt.
Mimo to, staję przed lustrem i
chociaż wiem, że mogłoby być gorzej, widzę same niedoskonałości i czuję się
oderwana od swojego ciała, jakbyśmy stracili ze sobą kontakt całe lata
temu. Moje ciało jest obce, jest inne
niż to, które siedzi w mojej głowie, które widzę, gdy zamykam oczy. Już nie
wiem czy nagość mnie krępuje czy cieszy i podnieca. Nie pamiętam jakie uczucia
we mnie wywołuje, czy spuszczam wzrok czy patrzę na nią z wyzwaniem i
niecierpliwością? Niby chodzę nago po domu, ale nigdy nago nie śpię. Jakby
łóżko było zupełnie inną historią, a przecież powinno być odwrotnie? Patrzę na
siebie z góry i z boku, zawsze obok ciała, które jest moje, ale rzadko czuję je
dogłębnie. Po prostu jest, zawieszone w czasie i przestrzeni.
Staję na przejściu dla pieszych i
wprawiam stopy w ruch. To niesamowite, takie proste i oczywiste. Biorę oddech i
ciało się buntuje. Nie chce współpracować.
Jest źródłem rozkoszy czy bólu? Czy obie te rzeczy są mieszanką
wybuchową czy stanem naturalnym? Każdy gest wydaje mi się obcy. Znów siadam
przed lustrem, ciało się zgina tam gdzie powinno, skóra niebezpiecznie napina,
lub wiotczeje, a ja tego nie czuję. Bo są dwie mnie. Ta zewnętrzna powłoka
pełna rys, wad i niedoskonałości. Ta część, której współczesność nie akceptuje,
bo twarz zbyt różowa, piersi za małe, brzuch za duży, cellulit wszędzie i
milion pieprzyków. Co to za pokraka? Ale jest też ciało w ciele, które zmienia
się każdego dnia. To ciało nie istnieje w jednej tylko postaci i zawsze jest
trochę na przekór. Nie przez przesadną pewność siebie czy przez złośliwość, bo
moje ciało samo decyduje o tym jakie chce być, jak wyglądać, jak się zmieniać.
To jego sprawa, a ja się nie sprzeciwiam. Nie zawsze się lubimy, czasem toczymy
ze sobą zażarte, krwawe walki. To trudna relacja, jednak nie zamieniłabym jej
na żadna inną.
Czasem chciałabym sprawdzić granice
swojej wytrzymałości, katować się aż do ostatniej kropli potu, poruszyć każdy
mięsień i każde ścięgno, i może nadejdzie dzień, w którym moje ciało przestanie
się buntować a zacznie tego pragnąć? Powoli, dzień po dniu ja i ciało zaczynamy
dochodzić do porozumienia i jeśli zechcemy coś w sobie zmienić, zmniejszyć,
wygładzić, upiększyć to zrobimy to i będzie to tylko i wyłącznie nasza decyzja,
a efekty będą piorunujące. Ale laury zwycięstwa zbierze ciało, które tkwi w
mojej głowie i dyktuje warunki. Czy da się przejąć nad nim kontrolę? Nie wiem.
Jeszcze nie mam sił by próbować.
Jot.
Jot.
wtorek, 17 września 2013
Kafejka jako heterotopia
Michel Foucault definiuje heterotopię, w odróżnieniu od utopii, jako zarazem mityczną przestrzeń, którą zamieszkujemy, jak i przestrzeń będącą miejscem kontestacji. Heterotopia to również odseparowany wycinek świata pełniący specjalną funkcję, np. cmentarz, kościół czy ogród. Dla mnie najczęściej odwiedzaną heteropią jest kafejka nieopodal mojego domu. Co prawda francuski filozof zdaje się nie wymienił kawiarni w swoim eseju, choć być może się mylę, bo Of Other Spaces czytałam jakiś czas temu, a i ja nigdy nie myślałam o mojej lokalnej knajpce, którą nawiedzam w ten sposób. Jednakże jakby się bliżej temu przypatrzeć, kawiarnie, szczególnie te klimatyczne, zdecydowanie można zaliczyć do heterotopii w sensie foucauldiańskim; mają one bowiem swój charakter stworzony dzięki wystrojowi wnętrza, muzyce, obsłudze i klienteli. Wpisywalność w definicję Foucault potęguje wielkie lustro na ścianie, które, jeśli siądzie się na skórzanej, trochę wytartej i przyjemnie wysiedzianej kanapie zaraz przy wejściu, odbija prawie całe wnętrze a siedzących okala złotą ramką. W Of Other Spaces autor, bowiem, definiuje lustro jako przejście z heterotopii do utopii, czyli miejsca, którego nie ma.
W kawiarni czas płynie wolniej niż nazewnątrz i
chyba o to chodzi, by usiąć i się odprężyć, delektując się kawą, herbatą i rozmową
przy cieście lub papierosie. Do chodzę zarówno, by się zrelaksować ale także by
pracować, stworzyć sobie utopijną wizję pracy jako przyjemności, zręsztą
odbitej we wczesniej wspomnianym przeze mnie staroświeckim lustrze. Siedzę tam i
czytam, robię notatki, piszę i wysyłam maile służbowe. Niby mogłabym pracować w
domu – byłoby taniej, ale gdy poza domem piję dobrą kawę, którą nadzwyczaj
sobie cenię za smak, a chyba jeszcze bardziej za aromat i estetykę jej
serwowania, no i najwżniejsze – pradoksalnie w kawiarni potrafię się skupić
lepiej niż w domu. Gdy o tym myślę, przypomina mi się Cherrie Moraga pisząca o
Glorii Anzaldui, „chicańskiej” intelektualistce, autorce ważnej pozycji dla
ruchu Chicana[1] Borderlands/La Frontera: The New Mestiza, która
to pisarka ponoć zawsze pisywała w jednej zatłoczonej kawiarni, bo w ten sposób pracowało jej się efektywniej.
Czasem
rozpraszają mnie trochę rozmowy osób siedzących nieopodal. Jakkolwiek, przyznam
otwarcie, ba, dokonam takiego mini coming-outu, lubię nadstawiać uszu i
podsłuchiwać, o czym rozprawiają ludzie. Może jestem jakaś podsłuchiwaczką,
może to rodzaj dewiacji, może to oznaka, że nie mam „swojego życia”, skoro kręcą mnie
rozmowych nieznajomych, ale jak już się zdekoncentruję, bo ktoś mówi na tyle głośno,
że nie mogę się wyłączyć, ciekawi mnie, co dzieje się przy stoliku obok.
Głównie podsłuchuję
dziewczyny i kobiety, dlatego, że to głównie koleżanki czy przyjaciółki
praktykują zwyczaj nasiadówek kawkowych. Dziewczyny nastoletnie, czy
dwudziesto-paro-letnie słychać bezbłędnie, nawet dla mnie nie stanowi to
wysiłku, pomimo moich problemów ze słyszeniem – nie mam zdiagnozowanego żadnego
uszczerbku na słuchu, po prostu lubię, jak ktoś mówi głośno i wyraźnie –
albowiem młode laski śmieją się całą sobą, angażują się w rozmowę, lub
przybierają nonszalancką, hipsterską pozę. Za każdym razem ten typ rozmowy
zwraca na siebie uwagę – albo poprzez szczerą, hałaśliwą, szczeniacką
ekscytację, albo poprzez irytujący, wystudiowany ton, mający na celu wyrazić
przekaz: jestem zajebista i zblazowana. Gdy podsłuchuję te młode, czuję się jak
starsza kobieta, albo jak nauczycielka stereotypowa, bo mam ochotę wtrącić się
do rozmowy z czymś w stylu: „Ja w Twoim wieku też tak sądziłam, ale teraz wiem,
że...” i karcę się, bo pamiętam, że ja w ich wieku też nie miałam zamiaru
szacunku do żadnych wymądrzających się bab, uważających się za mądrzejsze
jedynie z racji wieku. Ostatnio słyszałam rozmowę dotyczącą prezentacji
maturalnej, jej tematu i potem kontynuacji, że o czymś tam nie za bardzo wie
jak pisać, bo to z perspektywy (męskiego) bohatera, więc nie potrafi się z nim
utożsamić. Poczym obie z koleżanką powzdychały, że facetom to lepiej. Niby
zauważyły niesprawiedliwość porządku świata, ale tylko westchnęły zrezygnowane,
jakby jedyne co pozostało, to pogodzić się z tym faktem. Od razu odbyłam szybką
teleportację do świata 18-letniej Oli Hol i stwierdziłam, że po części też tak
uważałam i znajdowałam ucieczkę z opresyjnej roli poprzez strategię przyjmowaną
przez wiele kobiet pt. „wszystkie kobiety są...(i tu następuje szereg
negatywnych stereotypów dotyczących kobiecości), ale ja trzymam się z facetami
(w domyśle, bo jestem „inna, niezwykła, wspaniała”. Fajnie jednak czuć się dojrzałą i stwierdzić,
że akceptuje się swoją „kobiecość”, nie tę kanoniczną, stereotypowo rozumianą,
jako fantazmat kobiet dotyczący kobiecości określanej przez ikonicznego
Mężczyznę. Dobrze jest też się przekonać, że na świecie jest pełno super
kobiet, dzięki którym można poczuć pełnię siostrzeństwa. I cieszę się, że
dziewczyny rozmawiają o Wojaczku i motywie samotności w literaturze, bo to daje
szansę na ich przyszłą ewolucję w stronę krytycznej analizy niesprawiedliwego
porządku, nie tylko jego dostrzeżenie.
Inna grupa, która
stała się elementem krajobrazu kawiarnianej heterotopii, to randkowicze
wszelkiej maści, nie tylko młodzi. Najbardziej intrygują mnie randki z
internetu seniorek i seniorów. Ludzi, którzy mają dorosłe dzieci, być może
partner/ka im zmarł/a, może są po rozwodach a niektórzy odbywają schadzki w
tajemnicy przez partnerem/ką, (zazwyczaj jednak, wg tradycji polskiej, ukrywają
się przed mężem lub żoną). Seniorzy są urokliwi – zadają kłam wyobrażeniom
wszelkich młodszych od nich, że przygoda, flirt, miłość czy seks są jedynie
przywilejem świata młodych. Elegancko ubrane i umalowane panie spotykają się z
starannie ubranymi panami. Cieszę się, jeśli ich rendez-vous przebiega sprawnie
i coś między nimi iskrzy, ale smuci mnie niezwykle, jak randkowicze okazuję się
zbyt rozbieżni. Wtedy muszą odsiedzieć dla przyzwoitości godzinę, żeby nie
okazać nieuprzejmości drugiej osobie. Jedna ze stron nie rozumie ironii czy żartu, albo ktoś,
monologuje, pozwalając rozmówcy jedynie przytakiwać. Zazwyczaj odchodzą
po wypiciu jednej kawy, by wrócić za jakiś czas, z kolejnym partnerem na próbę.
Najbardziej mnie
denerwują neurotyczne narcyzki koło 30-stki, które nudną opowieścią na role, w
której głos opowiadaczki zawsze brzm miło, a treść wypowiedzi ma sens, podczas
gdy cytowany interlokutor głos ma niemiły, agresywny, a to co mówi, nie
świadczy najlepiej o jego intelekcie. Zazwyczaj nie dopuszczają koleżanki do głosu, tylko
mówią i mówią, bo oczywista jest hierarchia tej relacji: mówiąca jest gwiazdą,
robi karierę, zajmuje się ważnymi rzeczami i ma coś ciekawego do powiedzenia, a
jej rozmówczyni w castingu została zakwalifikowana na przytakiwaczkę. Jak słyszę ten nużący monolog,
muszę opierać się pokusie nauczycielskiej interwencji nastawionej na
demokrację mówienia: „dziękuję, teraz kolej drugiej pani”, mam ochotę zwrócić
uwagę władczym, belferskim tonem, bo szept w przypadku Bardzo Ważnej nie
zadziała.
Irytują mnie
równie mocno niektórzy chłopcy i mężczyźni, tacy po polsku macho-meńscy.
Milczą, więc cały ciężar rozmowy spada na kobietę, z którą przyszli.
Szarmanckim, ostentacyjnym gestem płacą za jej americano, choć dla siebie
zamawiają lody i czekoladę z bitą śmietaną, także ich deser zajmuje prawie cały
stolik. Potem odpowiadają zdawkowo na pytania, sprawdzają komórkę co chwila,
trzymając ją w ręku, żeby jej nie zapomnieć, chyba. W ogóle wszystko poza
deserem i spojrzeniami na telefon jest zdawkowe – zdawkowy uśmiech, zdawkowy udział
w rozmowie, zdawkowe zainteresowanie i zdawkowy żart rzucony sporadycznie, na
który, za każdym razem, dziewczyna pragnąca ocalić randkę, czy zaprojektować ją
jako udaną, reaguje głośnym śmiechem. Koleś śmieje się również, oczywiście
zdawkowo.
Co dziwne,
większość klientów, nawet tych dość regularnych, choć nie stałych bywalców,
takich jak ja, która zagarnęła kawałek przestrzeni przekształcając ją w swoje
miejsce pracowe, i która jest na Ty ze wszystkimi barman(k)ami, zdają się nie
zauważać swojej rozpoznawalności. Gdy przychodzą tam co jakiś czas, regularni
bywalcy i barman(k)i odróżniaję konkretne osoby, ale klienci karmią się iluzją
anonimowości. Czują się bezpiecznie w publicznej przestrzeni, niby lubią daną
kawiarnię, ale jakoś nie spotrzegają aktywnej obecności barmanek i barmanów. "Dzień
dobry" rzucone na wejściu, utrzymywanie dystansu –czyli nie zagadywanie
pracowników, daje im poczucie bycia samemu w tłumie. Więc opowiadają na głos
swoje intymno-pracowe historie, przychodzą zdradzać męża, by za jakiś czas
przyjść wraz z rogaczem, omawiają finanse, chwalą się, a barman(k)i starają się
nie słyszeć i nie widzieć niczego zza baru, który staje się, jakże
heteropicznym, lustrem weneckim.
Ola Hol
At The Cafe - The Knife
[1] Ruch Chicana oznacza ruch
feministyczny kobiet mieszkających w USA, które mają również pochodzenie
meksykańskie i identyfikują się z obiema kulturami, a także tożsamość
pogranicza (nie tylko geograficznie, ale pod względem etnicznym, religijnym,
kulturowym, seksualnym itd. – eklektyczna tożsamość łącząca pozornie elementy
wzajemnie się wykluczające.
Poezja na budowie
Bergen
o 5 rano jest pastelowe, ale nie tym rodzajem koloru jak z Chagalla.
Przeważają soczyste błękity i świeżość deszczu, kt nawet
jeszcze nie ma, choć przecież jest figurą retoryczną tego miasta.
Nie
pędzę przez ulicę, choć jednak pędzę. Ruch porannej zmiany
nawal jest jakby spacerowaniem dla przyjemności. Nerwowość kroku,
kt do tej pory nie mogę się pozbyć nie wynika z narzuconej
dynamiki, przywiozłam ją ze sobą. Tak trudno mi jeszcze spowolinić
obawy, bo przypomina to jedno z zadań z gimnastyki – jednocześnie
ruszać w prawo prawą ręką a w lewo lewą. Jeśli mam zwolnić
obawy, powinnam także zwolnić marzenia. Albo chociaż ich
obietnice. Jednak marzenia porywają mnie w tak niebywale przewrotny
sposób, że nerwowo przyśpieszam kroku pędząc ku nim.
I
tak – szłam dziś, a to dziś zaskoczyło mnie od nowa.
Pracuję
na budowie rewitalizowanej Filharmonii Edvarga Griega. Nie wiem w
zasadzie co jest mocniejsze – czy to, że rzeczywiście pracuję na
budowie, czy to, że pracuję na budownie w filharmonii.
Chodzę,
dźwigam, szarpię się, wynoszę, podnoszę. Kurz i magiczne pyły
mam w każdej szczelinie ciała. Piję kawę i myślę na 200%, i nie
myślę na 300%. Jest to b.dziwny sposób niemyślenia, a raczej nie
rozmyślania. Albo raczej nie myślenia ale rozmyślania, Tylko
podmiot zamienił się na przedmiot, w sensie nie myślę o sobie,
jestem tylko oczami. Używam rąk, choć przecież one nie odczuwają,
to bardziej serce pracuje. Jeden dzień pozwolił mi wejść w
szczeliny tego miejsca, kt muszę przynać tak bardzo mi brakuje.
Choć pluję i się zrzymam to brakuję mi tego rodzaju uczestnictwa.
Tego „robienia”, zaglądania. Zlizywania kurzu z krzeseł
czakających na widzów. Tu nie zlizuję. Tu układam w stosy, chodzę
po labiryncie. Jest szatnia bo są wieszaki. Jest scena, bo nawet
jeśli pracują wiertarki i odkurzacze to dźwięk jest czysty i
uniwersalny. Płaczący jakiś. Nie jest to lament. Jest to raczej
opowieść o ludzkiej kondycji. O zbliżaniu się do punktów, dzieki
kt możemy pójść dalej.
I
wirujące, jak żagle. płótna składane na dziedzińcu z widokiem
na Ulriken.
I
ja zawieszona pomiędzy tym co muszą robić moje ręcę i tym co
będą kiedyś robić. Z emocją tak wielką, że aż
niewypowiedzianą.
niedziela, 15 września 2013
Projekt Norwegian
Siedząc
na posterunku policji dziś rano, zastygłam. Wszystko zastygło we
mnie, dostałam mały dokument i mogę tu żyć, mogę tu pracować,
mogę umierać i mogę chodzić po tym kraju. Wpatrując się w
okienko, patrząc na ludzi na politistation w Bergen, zdałam sobie
sprawę, że życie to nieskończony potencjał. Moje ciało miało
wciąż w sobie pamięć ostatniego kochanka, a każda cząstka mnie
albo jego osiadła we mnie i nie dała się wydobyć. Więc
siedziałam razem z tym uczuciem, też w jakiś sposób osiadła i
byłam jak z powieści Joanny Bator, i czułam się wypełniona po
brzegi. I że te kanty to
moja wewnętrzna tożsamość,
ten chaos uczuć, watpliwości, gniewu, zasad, przesady we wszystkim.
Nie mam brzegów. A dziś szczególnie czuję, że ich nie mam.
Granic. Nawet jeśli żyję w swojej głowie to moje życie to po
prostu eksperyment.
Trzy
miesiące w Norwegii obliczone na jakieś odcinki stały się
plątaniną zjawisk, rozmów, zawieszeń albo ludzko rzecz ujmując –
życia.
Pachnę
kawą i deszczem.
Świat
płynie, ale ten kierunek nie jest raz na zawsze i rozpromienia się
po kilku. Zaburzona perspektywa, choć ulice tego miasta próbują
być symetryczne, jak moje zdjęcia.
No
i coraz więcej niewiadomych. Spraw albo przedmiotów. Ich poślednie
miejsce. A tak bardzo nie chce mi się wracać do Polski, że aż
rzygać mi się chce na samą o tym myśl. Patrzę na swoje ręcę i
czasem nie mogę uwierzyć, że to moje ręce. Patrzę na swoje usta
i nie mogę uwierzyć, że potrafią wypowiadać słowa, że są w
stanie stworzyć świat zanim cokolwiek się stanie. Że te
nierówności, że te dramaty jedną ręką można odjąć, że można
po prostu stać obnażonym, a potem iść ulicą i żyć tylko dla
kilku momentów, rozmów, ważności chwil, bez powtórzeń, bez
chwytania, że można mieć kilka szmat na siebie. I to wszystko bez
przymiarek.
Bergen
– miasto do mieszkania.
Do
pisania listów. Do dostawania listów.
A
tymczasem zamieszkuję łóżko. Łóżko to jest kosmos. Papiery,
książki, muzyka, kochankowie, sekrety, milczenie, ból,
intelektualne spory ze sobą, trzymanie ręki na odległość z
wszystkimi barwnymi przyjaciółkami - to mój los indywidualny.
Poczułam to kilka dni temu przemierzając korytarze pełne zapachów,
mroku, nastrojów. I płakałam patrząc na Muncha, a zdarzyło mi
się to pierwszy raz. Teraz dyscyplinuję ciało, ale nie emocje. To
znaczy przestałam pokładać ufnąć.
To
poczucie, że jestem kobietą. Że mam przedmioty. Szafę wylewającą
się z moimi koszulami, w pożyczonym pokoju na Kolostergaten.
Książki mieszczące się w naparstku. A dziś zapragnęłam Muncha,
a po nim zapragnęłam jeszcze więcej Muncha.
Mój
norweski kontekst to wielość doświadczeń odczuwanych przez ciało,
przez dotyk. Nawet jak zamykam oczy to wciąż jestem tu, a nie tam.
W ogóle świat bez kontekstu mnie nie interesuje. Nie wierzę w
pustkę czy próżnię. To zaludnianie przestrzeni odbywa się więc
stopniowo. Ja, dziewczyna o zagiętych rogach.
Nocna
kawa, mocna jak moje życie. Bo moje życie ma tyle kantów i ja mam
tyle kantów, że chyba muszę to zaakceptować. Że nie jestem
prostym rozwiązaniem. Że żyję w języku i że wiele rzeczy wynika
z tego specyficznego rodzaju narracji.
Żyję
w języku.
Kiedy
on zadzwonił do mnie i powiedział, że jest praca, po prostu tu
przyjechałam. Nie. To nie jest prawda. Pojechałam wszędzie już
dawno w mojej głowie. Ten rodzaj podróżowania, ta wewnętrzna
emigracja poprzedziła tą, na którą się zdecydowałam.
Żyję
w języku. A teraz poznaję język innych plemion.
Pisania
się.
Stwarzania.
Wypisywania
skóry.
Bergen
– uliczki – nie zwracam na nie uwagi.
Deszcze
– nie widzę ich. Idzie najpierw moje serce w moim ciele. Idę
przez siebie. Miasto jest potem, najpierw jestem ja.
Najpierw
jestem ja – potem jest miasto.
/Norwegian Wood/
czwartek, 12 września 2013
Żywie Biełaruś!
http://www.youtube.com/watch?v=STln629nfE4
Jestem świeżo po seansie filmu "Żywie Biełaruś!" Poszłam w ramach Gdyńskiego Festiwalu Filmów Fabularnych, na którym nigdy wcześniej nie byłam, choć jestem Gdynianką od urodzenia. Wybrałam się do kina również dlatego, że od mojej wizyty na Białorusi rok temu, darzę ten kraj sentymentem. Ciekawy to kraj, choć zbyt wiele o nim nie wiem. To była chyba pierwsza moja podróż od dawna, w trakcie której poczułam przekroczenie granicy fizycznie, psychicznie, kulturowo i nawet systemowo, choć zawsze irytuje mnie wyższość z jaką moi wspólobywatele i współobywatelki (których obecnie nazywa się głównie Polakami) odnoszą się do ludzi wschodu. Czują, a może jednak powinnam napisać czujemy, pełne politowania miłosierdzie - najgorszy rodzaj miłosierdzia, jak pisze Joanna Bator, w Ciemno, prawie noc, choć głównym składnikiem relacji polsko-białoruskiej jest chyba pogarda i dzika satysfakcja, że jednak dzieli nas przepaść, pomimo wspólnej przeszłości.
Mur odczuwalny jest przy samym wjeździe i chyba tym bardziej dotkliwy, że terytoria pogranicza, nie tylko rozumiane jako strefa przygraniczna wyznaczona w ramach politcznej mapy Europy, ale i w znaczeniu eklektyczności podkreślają polsko-białoruską wspólnotę kulturowo-historyczno-językową. Mur wyrasta nagle, namacalny niczym ten w USA wzdłuż granicy Meksykańsko-Amerykańskiej. Jadąc pociągiem z Kuźnicy Białostockiej do Grodna, przemierzamy krajobraz, ojczyznę Mickiewicza, którą poeta nazywał "Litwą". Lecz krajobraz jest tyleż litewski, co polski, czy białoruski - innymi słowy tygiel etniczno-kulturowy, gdzie ludzie mogliby być dumni z tożsamości, którą Gloria Anzaldua, również mieszkanka pogranicza (Meksykańsko-Amerykańskiego) nazywa mestizaje. Tego rodzaju tożsamość, czy świadomość oznacza zbiór eklektycznych elementów, bycie "pomiędzy" dwoma biegunami. Bo czyż mieszkańcy okolic Białegostoku i ci bardziej na wschód, a po stronie (obecnie) Białoruskiej Grodna mogą jednoznacznie określić swoją przynależność? Kim są? Pol(a)kami, Białorusin(k)ami, czy Litwin(k)ami? W mieście, małym niczym Gdynia (ok 250 000 mieszkańców), gdzie obok cerwki dumnie się pręży kosciół katolicki, jest cerwkiew niegdyś unicka, właśnie remontuje się synagogę, a malutka świątynia protestancka jako jedyna rozpada się zapomniana przez wszystkich - jaką religię się wyznaje? Zdecydowanie linia podziału nie przebiega "czysto", narodowościowo. Niektórzy Białorusini chodzą do kościoła katolickiego, niektórzy z polskim rodowodem do cerkwii, a Żydzi, którzy niegdyś stanowili 60% mieszkańców, a obecnie, zdziesiątkowani antysemityzmem hitlerowskim, sowieckim i tym obecnym, powoli się zaczynaja ujawniać i dbać o swoją historię i kulturę.
Poczucie wspólnoty potęguje obcowanie z językiem białoruskim, który jednocześnie czaruje egzotyką cyrylicy, w większości nieznanej naszemu pokoleniu, (w mojej szkole podstawowej byłam pierwszym rocznikiem z językiem angielskim w miejsce rosyjskiego) a również wabi tak dużym podobieństwem do polskiego, że bez problemu można się porozumieć, a nawet zrozumieć wykłady prowadzone w tym języku, przy odpowiednim skupieniu. Jednakże mur znienacka wyrasta - w postaci granicznego hangaru, gdzie urzędowo zwracają się do nas po rosyjsku, którym prawie nikt z mojej grupy wyjazdowej (wymiany studenckiej) się nie posługiwał. W hangarze śmierdzi trochę moczem a wszyscy podróżni od razu po wyjściu z pociągu stłoczeni są w nim niczym bydło. Stoimy, czekamy, po ostrzeżeniach o tamtejszej miłości do biurokracji i urzędników, do szacunku dla wojskowych po perypetiach z załatwianiem wizy, obawiamy się. Nikt nie ma nic na sumieniu, ale trzeba pamiętać, by nie żartować, by odpowiadać na pytania krótko i na temat, do tego uprzejmie. Obawiamy się, że będą nas "trzepać", nawet jesteśmy na to nastawieni. Każdy z nas przechodząc przez kontrolę graniczną oddycha z ulgą, że się udało. I... jesteśmy nie mal rozczarowani, że zmęczony urzędnik graniczny zadał 3 pytania pierwszej osobie przechodzącej na drugą stronę dworca, a reszta pokazuje dokumenty i przechodzi bez pytań dodatkowych i bez żadnych problemów.
Sama Białoruś, tak demonizowana, okazała się o wiele czystsza niż Polska, poza tym bardzo polska, ale stanowiąca taką podróż sentymentalną do lat 90-tych, czasu transformacji systemowych u nas. W sklepach było wszystkiego jak u nas, w nadmiarze, a my, jako wycieczka z uniwersytetu przywieźliśmy kawę Jacobs w prezencie, słuchając rad, tych co byli tam wcześniej, (ale nie przed upadkiem Sojuza), a także kierując się tym, co nam się zdawało, sądząc po tym, co ludzie opowiadali i jak dobrze to wszystko pasowało do układanki - biedny kraj, reżim, gdzie ludzie żyją w nędzy i siermiędze, nic nie ma w sklepach, wciąż rządzi "komuna"/dyktator Łukaszenka, gdzie Kościół Katolicki nie ma żadnych praw i gdzie nie wolno mówić po polsku. A także, gdzie nie wolno rozmawiać o polityce, bo bezpieka czuwa.
Grodno okazało się miastem, gdzie można zrobić zakupy kupując kawę Jacobs taniej niż u nas, a także inne towary w podobnych cenach. Na szczęście, oprócz artykułów wszędobylskeigo Kraftfoods czy tam Nestle, można też kupić białoruski ser i pyszny czarny chleb sprzedawany w wielkich bochnach. Można też zjeść na mieście tani smaczny obiad i popić "szampanem" w cenia ok 25 zł/butelkę, choć trzeba nauczyć się bukw, żeby przeczytać menu. Na szczęście, z przewodnika nauczyłam się bukw białoruskich, które troszkę różnią się od tych rosyjskich (paroma znakami), i zakupiłam mini słowniczek białorusko-angielski, dzięki któremu robiłam szybkie postępy w języku będąc na miejscu, (choć po powrocie wszystkiego zapomniałam, niestety).
Miasto, jak widać i w filmie Żywie Biełaruś udekorowane jest megalomańskimi statuami Lenina, czerwonymi gwiazdami i pomnikami "gierojów" wojennych, którzy oddali życie walcząc z faszyzmem, ulice mają nazwy, których tam wciąż nienawidzą, a my, młode pokolenie, jesteśmy bardziej otwartci na idee socjalizmu, a może raczej socjalizującego państwa opiekuńczego, bo kapitalizm jakoś nie okazała się lekiem na całe zło. Na ulicy Karola Marksa mieści się, o ile dobrze pamiętam, księgarnia "opozycyjna", co oznacza, że sprzedają książki po białorusku. Na ulicy Lenina jest chyba część kompleksu uniwersyteckiego, a gdzieś niedaleko Budionnej znajdował się nasz akademik. Jako osoba z kraju "post-komunistycznego", w którym pewne rzeczy już mamy "przepracowane", chciałam zdjęcie z Leninem, więc stanęłam obok wodza rewolucji podnosząc lewą pięść w komunistycznym geście. Bałam się, że albo zlinczuje mnie wkurzony tłum, dla którego nazwa Plac Sowiecki, nie stanowi żartu postmodernistycznego, albo milicja mnie zaaresztuje za robienie sobie jaj. Ale nikt na to nie zwrócił uwagi. Najważniejsze, że nie śmieciłam.
Jednakże, jak to śpiewa Miron wraz z zespołem w obrazie Żywie Biełaruś, "W naszym kołchozie jest czysto i porządek..." a wszystkiego dogląda Pan naczelnik - chyba tej czystości trzeba obawiać się najbardziej? Bo nie przypominam sobie wielu grafitti na murach, nie przypominam sobie nawet różnorodności językowej (a w końcu w kraju używa się dwóch języków urzędowych), jak np. na Helu, gdzie wszelkie nazwy napisane są po polsku i kaszubsku. Brak więc "niespójności" językowej i nawet szyldy sklepów brzmią po rosyjsku. W sumie mijaliśmy, chyba jeden sklep z białoruską nazwą lokalnej kwiaciarni wskazanej nam przez tamtejsze przewodniczki, jako coś godnego uwagi.
Bałam się tego filmu, bałam się, że zrobiony przez Polaków będzie bardziej wyobrażeniem reżimu, z jakim kojarzymy wschód, ze wszelkimi uprzedzeniami i stereotypami jakie żywimy wobec "ruskich". Bałam się, że to, co ma wiele odcieni szarości zostanie pokazane jako czarno-białe i że film będzie jakąś laurką dla Andżeliki Borys, przewodniczącej Związku Polaków, ( który mieścił się zresztą, o ironio, na ulicy 17-ego września).
Jednakże oglądając film przypomniał mi się incydent, kiedy to w pociągu do Grodna, pełnego przemytników wracających z handlu z Białegostoku, Sokółki i okolicznych miejscowości, (choć wtedy jeszcze nie miałam świadomości czym trudni się większość "pasażyrów" z Biełarusji), dwóch typów spod ciemnej gwiazdy, osiłków, podeszło do chłopaka około 20-sto letniego. Powiedzieli coś do niego, jednakże nie wylegitymowali się żadnym dokumentem, a on karnie przekazał im swój paszport. Jeden z nich, niski i krępy wsadził go do tylniej kieszeni swoich levis'ów zakupionych w Sokółce lub innej galerii na "zachodzie"(czyli w Polszy). I zostawili chłopaka bez paszportu, ale ze łzami w oczach. Stałam blisko i choć intrygowało mnie, kim byli faceci, którzy zabrali mu dokument tak władczo i czemu chłopak się podporządkował, nie chciałam patrzeć mu w twarz. Czułam, że moje badawcze spojrzenie dodatkowo wzmogłoby jego upokorzenie, więc spoglądałam ukradkiem obserwując jego niepokój i zmagania by płacz dławiony w gardle tam własnie pozostał.
Następne (choć uprzejme) spotkanie turystek i turystów z Polski z systemem biurokracji okrutnej kafkowsko-carskiej, z wielością rubryk, numerów itd. nastąpiło, kiedy to musieliśmy złożyć paszporty w odpowiednim biurze zostawiając je na około tydzień na przechowaniu i w zamian dostaliśmy inny, wystawiony przez adekwatny białoruski urząd, dokument, ze zdjęciem (które musieliśmy przy sobie posiadać). Nasze przewodniczki, choć nie fanki Łukaszenki, w ogóle nie rozumiały naszego zdziwienia i lęku, gdy rozstawaliśmy się z paszportami. Wszystko było organizowane przez Uniwersytet, więc nie musieliśmy meldować się na milicji, jak wymaga się, z tego co wiem, od pojedycznych turystów. (Ale przyszło mi do głowy, że dla Anglika, czy Amerykanina samo wprowadzenie dowodu tożsamości, tak dla nas naturalnego, oznacza pogwałcenie wolności obywatelskich. Co kraj to obyczaj.)
Film jednak to o wiele cięższy kaliber, coś czego jako 2-tygodniowa turystka, nie jestem w stanie doświadczyć czy zauważyć - brak wolności słowa. W Grodnie brak tej swobody obywatelskiej niespecjalnie rzuca się w oczy. Mieliśmy wykłady, gdzie mówiono do nas po polsku, białorusku i rosyjsku, mieliśmy prezentację tej "zakazanej" literatury, tej białoruskiej, wraz z kontekstem historycznym i wpsółczesnym, politycznym. Wykładowca-opozycjonista, owiany tajemnicą (poliszynela), jest zatrudniony na etacie obok rosyjsko-języcznych popleczników Łukaszenki i systemu. Zresztą oprócz tego, Kościół Katolicki ma się dobrze, a w główny kościół katolicki jest polski, prowadzony przez polskiego księdza, który na dzień dobry zrobił nam pranie mózgu dotyczące aborcji, czyli zabijania i Matki Boskiej czyniącej cuda. Funkcjonuje szkoła polskiego, gdzie oprócz języka można się uczyć i innych przedmiotów. Szkoła była tak wyposażona, że gdańskim student(k)om oczy zbielały, bo za ich czasów nie było tablic multimedialnych i rzutników.
Tym nie mniej, film porusza coś o wiele ważniejszego - to, by się nie wychylać, by być "normalnym", by się ugiąć. W Polsce też jest duży nacisk na "normalność" i chyba jest to domenów wszelkich społeczeństw z mentalnością feudalną, które zresztą wolą nazwę "narody". Jednostka nie może wygrać z systemem, który miażdży tych, co się wychylają i w o wiele bardziej drastyczny sposób niż w Kraju nad Wisłą. O ileż u nas doświadczamy raczej przemocy symbolicznej, (wg. Bourdieu) czy obiektywnej (w terminologii Żiżka), na Białorusi przemoc obiektywna i subiektywna (czyli ta fizyczna, wywierana poprzez represje) przeplatają się w sposób przerażający. A najbardziej napawa mnie lękiem kontrast między pseudo-"normalnym" życiem Mińska, metropolii europejskiej (jak mi się zdaje, choć niestety jeszcze tam nie byłam) a militarystycznym fallo-centrycznym systemem, dojmującą nędzą prowincji i arogancją zwierzchników. Mechanizm utrzymywania tak opresyjnej władzy poprzez okrucieństwo i sadyzm jest dla mnie trudny do pojęcia. Rozumiem, nie każdego stać na to, by przeciwstawić się większości, by zdobyć się na odwagę cywilną i odmówić uczestnictwa w okrucieństwie. Rozumiem również, że są ludzie, których władza nęci i są dla niej gotowi zrezygnować z "człowieczeństwa". Rozumiem również, że część osób robi coś, czego się potem wstydzi, by przeżyć. Nie rozumiem jednak, dlaczego ci, którzy nie czują się komfortowo w obliczu absolutnego pogwałcenia praw jednostki, nawet jeśli stanowią większość, uginają się pod presją jednostki czy dwóch reprezentujących opresyjny system. Z boku wydaje się to takie proste: łącząc siły można dokonać zmian na lepsze.
Jednakże oberwując okrucieństwo systemu, warto pamiętać, że sceny przemocy nie są typowe wyłącznie dla Armii Białoruskiej. Wojsko, jak teoretyzował Foucault, to jedna z instytucji totalnych mających na celu podporządkowanie sobie człowieka poprzez ciągłą kontrolę. A samowola "dziadków" znęcających się nad rekrutami jest częścią strategii wpisanej w instytucje totalne, nie tylko wojsko, ale więzienia, szkoły itd., w których wyżsi rangą wyżywają się na tych niżej postawionych. I choć, naturalnie, sceny brutalnej przemocy poruszają głęboko widzów, to jednak zjawiskoprzemocy nie występuje jedynie na Białorusi. Drastyczne tortury zdarzają się i w Armii Amerykańskiej, narzędziu samozwańczego policjanta świata, i w więzieniach różnych krajów, gdzie gwałt na współwięźniach traktowany jest raczej jako integralny element systemu niż zjawisko marginalne. Dlatego, dla mnie, Żywie Biełaruś! to film nie tylko o reżimie Łukaszenki, ale i uniwersalny obraz dotyczący nierównej walki: jednostka kontra system, w obliczu której jednostka jest zawsze bezsilna i skazana na porażkę. Ale system, choć to bardzo banalne, stanowią ludzie, "nieludzcy" ludzie, "kotojady" posługując się językiem Bator z Ciemno, prawie noc, którzy skażeni są zarazą i pozostają w gotowości, by wprawiać w ruch bezduszną machinę kosztem człowieka.
Ola Hol
Jestem świeżo po seansie filmu "Żywie Biełaruś!" Poszłam w ramach Gdyńskiego Festiwalu Filmów Fabularnych, na którym nigdy wcześniej nie byłam, choć jestem Gdynianką od urodzenia. Wybrałam się do kina również dlatego, że od mojej wizyty na Białorusi rok temu, darzę ten kraj sentymentem. Ciekawy to kraj, choć zbyt wiele o nim nie wiem. To była chyba pierwsza moja podróż od dawna, w trakcie której poczułam przekroczenie granicy fizycznie, psychicznie, kulturowo i nawet systemowo, choć zawsze irytuje mnie wyższość z jaką moi wspólobywatele i współobywatelki (których obecnie nazywa się głównie Polakami) odnoszą się do ludzi wschodu. Czują, a może jednak powinnam napisać czujemy, pełne politowania miłosierdzie - najgorszy rodzaj miłosierdzia, jak pisze Joanna Bator, w Ciemno, prawie noc, choć głównym składnikiem relacji polsko-białoruskiej jest chyba pogarda i dzika satysfakcja, że jednak dzieli nas przepaść, pomimo wspólnej przeszłości.
Mur odczuwalny jest przy samym wjeździe i chyba tym bardziej dotkliwy, że terytoria pogranicza, nie tylko rozumiane jako strefa przygraniczna wyznaczona w ramach politcznej mapy Europy, ale i w znaczeniu eklektyczności podkreślają polsko-białoruską wspólnotę kulturowo-historyczno-językową. Mur wyrasta nagle, namacalny niczym ten w USA wzdłuż granicy Meksykańsko-Amerykańskiej. Jadąc pociągiem z Kuźnicy Białostockiej do Grodna, przemierzamy krajobraz, ojczyznę Mickiewicza, którą poeta nazywał "Litwą". Lecz krajobraz jest tyleż litewski, co polski, czy białoruski - innymi słowy tygiel etniczno-kulturowy, gdzie ludzie mogliby być dumni z tożsamości, którą Gloria Anzaldua, również mieszkanka pogranicza (Meksykańsko-Amerykańskiego) nazywa mestizaje. Tego rodzaju tożsamość, czy świadomość oznacza zbiór eklektycznych elementów, bycie "pomiędzy" dwoma biegunami. Bo czyż mieszkańcy okolic Białegostoku i ci bardziej na wschód, a po stronie (obecnie) Białoruskiej Grodna mogą jednoznacznie określić swoją przynależność? Kim są? Pol(a)kami, Białorusin(k)ami, czy Litwin(k)ami? W mieście, małym niczym Gdynia (ok 250 000 mieszkańców), gdzie obok cerwki dumnie się pręży kosciół katolicki, jest cerwkiew niegdyś unicka, właśnie remontuje się synagogę, a malutka świątynia protestancka jako jedyna rozpada się zapomniana przez wszystkich - jaką religię się wyznaje? Zdecydowanie linia podziału nie przebiega "czysto", narodowościowo. Niektórzy Białorusini chodzą do kościoła katolickiego, niektórzy z polskim rodowodem do cerkwii, a Żydzi, którzy niegdyś stanowili 60% mieszkańców, a obecnie, zdziesiątkowani antysemityzmem hitlerowskim, sowieckim i tym obecnym, powoli się zaczynaja ujawniać i dbać o swoją historię i kulturę.
Poczucie wspólnoty potęguje obcowanie z językiem białoruskim, który jednocześnie czaruje egzotyką cyrylicy, w większości nieznanej naszemu pokoleniu, (w mojej szkole podstawowej byłam pierwszym rocznikiem z językiem angielskim w miejsce rosyjskiego) a również wabi tak dużym podobieństwem do polskiego, że bez problemu można się porozumieć, a nawet zrozumieć wykłady prowadzone w tym języku, przy odpowiednim skupieniu. Jednakże mur znienacka wyrasta - w postaci granicznego hangaru, gdzie urzędowo zwracają się do nas po rosyjsku, którym prawie nikt z mojej grupy wyjazdowej (wymiany studenckiej) się nie posługiwał. W hangarze śmierdzi trochę moczem a wszyscy podróżni od razu po wyjściu z pociągu stłoczeni są w nim niczym bydło. Stoimy, czekamy, po ostrzeżeniach o tamtejszej miłości do biurokracji i urzędników, do szacunku dla wojskowych po perypetiach z załatwianiem wizy, obawiamy się. Nikt nie ma nic na sumieniu, ale trzeba pamiętać, by nie żartować, by odpowiadać na pytania krótko i na temat, do tego uprzejmie. Obawiamy się, że będą nas "trzepać", nawet jesteśmy na to nastawieni. Każdy z nas przechodząc przez kontrolę graniczną oddycha z ulgą, że się udało. I... jesteśmy nie mal rozczarowani, że zmęczony urzędnik graniczny zadał 3 pytania pierwszej osobie przechodzącej na drugą stronę dworca, a reszta pokazuje dokumenty i przechodzi bez pytań dodatkowych i bez żadnych problemów.
Sama Białoruś, tak demonizowana, okazała się o wiele czystsza niż Polska, poza tym bardzo polska, ale stanowiąca taką podróż sentymentalną do lat 90-tych, czasu transformacji systemowych u nas. W sklepach było wszystkiego jak u nas, w nadmiarze, a my, jako wycieczka z uniwersytetu przywieźliśmy kawę Jacobs w prezencie, słuchając rad, tych co byli tam wcześniej, (ale nie przed upadkiem Sojuza), a także kierując się tym, co nam się zdawało, sądząc po tym, co ludzie opowiadali i jak dobrze to wszystko pasowało do układanki - biedny kraj, reżim, gdzie ludzie żyją w nędzy i siermiędze, nic nie ma w sklepach, wciąż rządzi "komuna"/dyktator Łukaszenka, gdzie Kościół Katolicki nie ma żadnych praw i gdzie nie wolno mówić po polsku. A także, gdzie nie wolno rozmawiać o polityce, bo bezpieka czuwa.
Grodno okazało się miastem, gdzie można zrobić zakupy kupując kawę Jacobs taniej niż u nas, a także inne towary w podobnych cenach. Na szczęście, oprócz artykułów wszędobylskeigo Kraftfoods czy tam Nestle, można też kupić białoruski ser i pyszny czarny chleb sprzedawany w wielkich bochnach. Można też zjeść na mieście tani smaczny obiad i popić "szampanem" w cenia ok 25 zł/butelkę, choć trzeba nauczyć się bukw, żeby przeczytać menu. Na szczęście, z przewodnika nauczyłam się bukw białoruskich, które troszkę różnią się od tych rosyjskich (paroma znakami), i zakupiłam mini słowniczek białorusko-angielski, dzięki któremu robiłam szybkie postępy w języku będąc na miejscu, (choć po powrocie wszystkiego zapomniałam, niestety).
Miasto, jak widać i w filmie Żywie Biełaruś udekorowane jest megalomańskimi statuami Lenina, czerwonymi gwiazdami i pomnikami "gierojów" wojennych, którzy oddali życie walcząc z faszyzmem, ulice mają nazwy, których tam wciąż nienawidzą, a my, młode pokolenie, jesteśmy bardziej otwartci na idee socjalizmu, a może raczej socjalizującego państwa opiekuńczego, bo kapitalizm jakoś nie okazała się lekiem na całe zło. Na ulicy Karola Marksa mieści się, o ile dobrze pamiętam, księgarnia "opozycyjna", co oznacza, że sprzedają książki po białorusku. Na ulicy Lenina jest chyba część kompleksu uniwersyteckiego, a gdzieś niedaleko Budionnej znajdował się nasz akademik. Jako osoba z kraju "post-komunistycznego", w którym pewne rzeczy już mamy "przepracowane", chciałam zdjęcie z Leninem, więc stanęłam obok wodza rewolucji podnosząc lewą pięść w komunistycznym geście. Bałam się, że albo zlinczuje mnie wkurzony tłum, dla którego nazwa Plac Sowiecki, nie stanowi żartu postmodernistycznego, albo milicja mnie zaaresztuje za robienie sobie jaj. Ale nikt na to nie zwrócił uwagi. Najważniejsze, że nie śmieciłam.
Jednakże, jak to śpiewa Miron wraz z zespołem w obrazie Żywie Biełaruś, "W naszym kołchozie jest czysto i porządek..." a wszystkiego dogląda Pan naczelnik - chyba tej czystości trzeba obawiać się najbardziej? Bo nie przypominam sobie wielu grafitti na murach, nie przypominam sobie nawet różnorodności językowej (a w końcu w kraju używa się dwóch języków urzędowych), jak np. na Helu, gdzie wszelkie nazwy napisane są po polsku i kaszubsku. Brak więc "niespójności" językowej i nawet szyldy sklepów brzmią po rosyjsku. W sumie mijaliśmy, chyba jeden sklep z białoruską nazwą lokalnej kwiaciarni wskazanej nam przez tamtejsze przewodniczki, jako coś godnego uwagi.
Bałam się tego filmu, bałam się, że zrobiony przez Polaków będzie bardziej wyobrażeniem reżimu, z jakim kojarzymy wschód, ze wszelkimi uprzedzeniami i stereotypami jakie żywimy wobec "ruskich". Bałam się, że to, co ma wiele odcieni szarości zostanie pokazane jako czarno-białe i że film będzie jakąś laurką dla Andżeliki Borys, przewodniczącej Związku Polaków, ( który mieścił się zresztą, o ironio, na ulicy 17-ego września).
Jednakże oglądając film przypomniał mi się incydent, kiedy to w pociągu do Grodna, pełnego przemytników wracających z handlu z Białegostoku, Sokółki i okolicznych miejscowości, (choć wtedy jeszcze nie miałam świadomości czym trudni się większość "pasażyrów" z Biełarusji), dwóch typów spod ciemnej gwiazdy, osiłków, podeszło do chłopaka około 20-sto letniego. Powiedzieli coś do niego, jednakże nie wylegitymowali się żadnym dokumentem, a on karnie przekazał im swój paszport. Jeden z nich, niski i krępy wsadził go do tylniej kieszeni swoich levis'ów zakupionych w Sokółce lub innej galerii na "zachodzie"(czyli w Polszy). I zostawili chłopaka bez paszportu, ale ze łzami w oczach. Stałam blisko i choć intrygowało mnie, kim byli faceci, którzy zabrali mu dokument tak władczo i czemu chłopak się podporządkował, nie chciałam patrzeć mu w twarz. Czułam, że moje badawcze spojrzenie dodatkowo wzmogłoby jego upokorzenie, więc spoglądałam ukradkiem obserwując jego niepokój i zmagania by płacz dławiony w gardle tam własnie pozostał.
Następne (choć uprzejme) spotkanie turystek i turystów z Polski z systemem biurokracji okrutnej kafkowsko-carskiej, z wielością rubryk, numerów itd. nastąpiło, kiedy to musieliśmy złożyć paszporty w odpowiednim biurze zostawiając je na około tydzień na przechowaniu i w zamian dostaliśmy inny, wystawiony przez adekwatny białoruski urząd, dokument, ze zdjęciem (które musieliśmy przy sobie posiadać). Nasze przewodniczki, choć nie fanki Łukaszenki, w ogóle nie rozumiały naszego zdziwienia i lęku, gdy rozstawaliśmy się z paszportami. Wszystko było organizowane przez Uniwersytet, więc nie musieliśmy meldować się na milicji, jak wymaga się, z tego co wiem, od pojedycznych turystów. (Ale przyszło mi do głowy, że dla Anglika, czy Amerykanina samo wprowadzenie dowodu tożsamości, tak dla nas naturalnego, oznacza pogwałcenie wolności obywatelskich. Co kraj to obyczaj.)
Film jednak to o wiele cięższy kaliber, coś czego jako 2-tygodniowa turystka, nie jestem w stanie doświadczyć czy zauważyć - brak wolności słowa. W Grodnie brak tej swobody obywatelskiej niespecjalnie rzuca się w oczy. Mieliśmy wykłady, gdzie mówiono do nas po polsku, białorusku i rosyjsku, mieliśmy prezentację tej "zakazanej" literatury, tej białoruskiej, wraz z kontekstem historycznym i wpsółczesnym, politycznym. Wykładowca-opozycjonista, owiany tajemnicą (poliszynela), jest zatrudniony na etacie obok rosyjsko-języcznych popleczników Łukaszenki i systemu. Zresztą oprócz tego, Kościół Katolicki ma się dobrze, a w główny kościół katolicki jest polski, prowadzony przez polskiego księdza, który na dzień dobry zrobił nam pranie mózgu dotyczące aborcji, czyli zabijania i Matki Boskiej czyniącej cuda. Funkcjonuje szkoła polskiego, gdzie oprócz języka można się uczyć i innych przedmiotów. Szkoła była tak wyposażona, że gdańskim student(k)om oczy zbielały, bo za ich czasów nie było tablic multimedialnych i rzutników.
Tym nie mniej, film porusza coś o wiele ważniejszego - to, by się nie wychylać, by być "normalnym", by się ugiąć. W Polsce też jest duży nacisk na "normalność" i chyba jest to domenów wszelkich społeczeństw z mentalnością feudalną, które zresztą wolą nazwę "narody". Jednostka nie może wygrać z systemem, który miażdży tych, co się wychylają i w o wiele bardziej drastyczny sposób niż w Kraju nad Wisłą. O ileż u nas doświadczamy raczej przemocy symbolicznej, (wg. Bourdieu) czy obiektywnej (w terminologii Żiżka), na Białorusi przemoc obiektywna i subiektywna (czyli ta fizyczna, wywierana poprzez represje) przeplatają się w sposób przerażający. A najbardziej napawa mnie lękiem kontrast między pseudo-"normalnym" życiem Mińska, metropolii europejskiej (jak mi się zdaje, choć niestety jeszcze tam nie byłam) a militarystycznym fallo-centrycznym systemem, dojmującą nędzą prowincji i arogancją zwierzchników. Mechanizm utrzymywania tak opresyjnej władzy poprzez okrucieństwo i sadyzm jest dla mnie trudny do pojęcia. Rozumiem, nie każdego stać na to, by przeciwstawić się większości, by zdobyć się na odwagę cywilną i odmówić uczestnictwa w okrucieństwie. Rozumiem również, że są ludzie, których władza nęci i są dla niej gotowi zrezygnować z "człowieczeństwa". Rozumiem również, że część osób robi coś, czego się potem wstydzi, by przeżyć. Nie rozumiem jednak, dlaczego ci, którzy nie czują się komfortowo w obliczu absolutnego pogwałcenia praw jednostki, nawet jeśli stanowią większość, uginają się pod presją jednostki czy dwóch reprezentujących opresyjny system. Z boku wydaje się to takie proste: łącząc siły można dokonać zmian na lepsze.
Jednakże oberwując okrucieństwo systemu, warto pamiętać, że sceny przemocy nie są typowe wyłącznie dla Armii Białoruskiej. Wojsko, jak teoretyzował Foucault, to jedna z instytucji totalnych mających na celu podporządkowanie sobie człowieka poprzez ciągłą kontrolę. A samowola "dziadków" znęcających się nad rekrutami jest częścią strategii wpisanej w instytucje totalne, nie tylko wojsko, ale więzienia, szkoły itd., w których wyżsi rangą wyżywają się na tych niżej postawionych. I choć, naturalnie, sceny brutalnej przemocy poruszają głęboko widzów, to jednak zjawiskoprzemocy nie występuje jedynie na Białorusi. Drastyczne tortury zdarzają się i w Armii Amerykańskiej, narzędziu samozwańczego policjanta świata, i w więzieniach różnych krajów, gdzie gwałt na współwięźniach traktowany jest raczej jako integralny element systemu niż zjawisko marginalne. Dlatego, dla mnie, Żywie Biełaruś! to film nie tylko o reżimie Łukaszenki, ale i uniwersalny obraz dotyczący nierównej walki: jednostka kontra system, w obliczu której jednostka jest zawsze bezsilna i skazana na porażkę. Ale system, choć to bardzo banalne, stanowią ludzie, "nieludzcy" ludzie, "kotojady" posługując się językiem Bator z Ciemno, prawie noc, którzy skażeni są zarazą i pozostają w gotowości, by wprawiać w ruch bezduszną machinę kosztem człowieka.
Ola Hol
Subskrybuj:
Posty (Atom)