poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Wiosenna reaktywacja z Panią Bovary

Re-reading

Pierwszy raz czytałam Panią Bovary w liceum zainspirowana moją przyjaciółką Olgą, która pomimo słowiańskiej urody, którą opiewa moja Mamusia, kojarzyła mi się bardzo francusko. Chyba nie tylko mi, bo pamiętam, że ziom z klasy wołał na nią "wiwlafrąs" - mówiła po francusku biegle, jak w swoim pierwszym języku, przeczytała już wtedy milion książek i przygotowywała się do olimpiady z języka francuskiego, chyba głównie z Flauberta, właśnie. Więc przeczytałam Panią Bovary. Pamiętam, jak męczyłam oczy nocą, nie mogąc się oderwać od lektury, nie ważąc na to, że znowu zwagaruję z porannego niemieckiego. Po latach, czytając Barthesa i innych Bardzo Mądrych Ludzi, którzy non-stop odwołują się do Madame Bovary, stwierdziłam, że nie pamiętam NIC z owej powieści, oprócz ogólnego wrażenia, że bardzo mi się podobała. Więc, robiąc coś skandalicznego jak na studentkę literatury amerykańskiej i komparatystki, która powinna czytać obecnie tylko literaturę amerykańską i polską, a dokładniej prozę pisaną przez współczense pisarki od 1990 do 2010, jako że tego będzie dotyczył mój (bardzo obszerny podobno) egzamin, pozwoliłam sobie na luksus przeczytania czegoś "totalnie bez sensu" i to przeczytania ponownego.

Jak przyjemnie wracać do książek; robiąc to, czuję się jak buntowniczka przeciw obecnemu biegowi wszystkiego - trzeba cały czas być na bieżąco, czytać nowości, sprostać czelendżom czytelniczym na goodreeds.com,  słuchać aktualnej hipstamuzy i ogłaszać na fejsie, czego super nowego się słuchało, wiedzieć, co i jak na świecie, uff, zasapałam się.  Ponowne czytanie książki, albo (skandal!) kolejne, to taka namiastka dzieciństwa, kiedy to praktycznie nic nie trzeba było. Małe dzieci lubią jak rodzice czytają im te same książki w kółko, do znudzenia (rodzica), który próbuje czasem coś ominąć i już zdobyć chwilę spokoju dla siebie, ale czujny bachor nie da się łatwo oszukać, bo zna już treść na pamięć, więc nie popuszcza ani linijki. Potem, jak już latorośl opanowuje samodzielnie naukę czytanie, która otwiera drzwi do literacy, pomimo irytujących lektur szkolnych, może delektować się tymi ulubionymi. Moje hity z wczesnej podstawówki to "Plastusiowy pamiętnik","Bracia lwie serce" Astrid Lindgren, baśnie Puszkina, a w końcowej fazie podstawówki: Hans Helmut Kirst szczególnie "08/15 w partii" i "Wilki" przeplatane z "Przeminęło z wiatrem" Margaret Mitchell.

Wracając do Emmy Bovary, bezpośrednią pobudką było zasłyszane powiedzenie Flauberta: "Madame Bovary - c'est moi". Jakoś mnie to zaintrygowało, dlaczego korpulentny mężczyzna w średnim wieku z błyszczącą łysiną widzi siebie w efemerycznej Emmie. Spacerując wzrokiem po linijkach (bynajmniej nie biegnąc, jak biegać to tylko na nogach - grr. znowu ta Olga, która nie dość, że wie wszystko o francuskiej literaturze, to jeszcze wychowuje dziecko, pracuje i biega 10km poniżej godziny), doznałam eureki, której zapewne doznało już tysiące czytalniczek/ków przede mną: Madame Bovary - c'est moi.

Where do I begin? Widzę siebie, i nie tylko siebie, w tej narcystycznej, sentymentalnej, depresyjnej kobiecie, żądnej nowych wrażeń, miłości, takiej jak opisanej w powieściach. Słyszę ten szyderczy chichot autora, ale za szyderą, myślę, kryje się też szczerość. Bycie cool i na dystans, wieczna ironia - męczą, czasem chce się człowiece być "autentyczną". Szczególnie przy napadach melancholii. Gdy nie wyjdzie człowiece coś, na przykład rola kochanki, szybko się adaptuje do innej, na przykład odgrywanie ideału "finest catholic melancholy", albo ofiarnej damy miłosierdzia szyjącej wyprawki dla biednych. Uaktualniając: jak nie wyjdzie lans w jednej dziedzinie, np. bycia übercool, to współczesna człowieka zaczyna angażować się w działalność społeczną zakładając stowarzyszenia, albo rzuca się w wir kariery po nieudanym romansie. W moich kręgach finest catholic melancholy budzi jedynie śmiech, ale melancholijne "filozofowanie" o życiu w starym swetrze a la Żiżek już niekoniecznie.

Madame Bovary - c'est moi nie musi jedynie odnosić się do Emmy konkretnie, ale do różnych innych typów, a raczej przywar przyczepionych do bohaterów opisanych w powieści. Jak postępowy farmaceuta Homais zaczyna swoje pseudo-naukowe wywody, wstydzę się za siebie - za moje wszelkie "złote rady" i mądrzenie się, i widzenie siebie jako niezwykle racjonalnej, używającej wyważonej retoryki, a naprawdę wykłócam się ciągle o to samo, niczym aptekarz ze swoim adwersarzem - księdzem.

Oprócz tych przywar różnych, przybierania roli, mechanizmów społecznych itd. jest miłość. Nie tylko ta, obrócona, jak mi się wydaje, w  satyrę na Poe'go, i literaturę gotycką, bo Emma tak opętała swojego Charlesa, że zrujnowała go dokumentnie, i że nawet po jej śmierci urok rzucony na męża wciąż pozostaje w mocy i rujnuje go dalej, zza grobu. Charles, niczym podmiot liryczny wierszy Poego, np. Anabel Lee, obsesyjnie kocha swoją zmarłą żonę (pochowanę w sukni ślubnej) i też praktycznie umiera dla świata, w ogóle nie myśląc o przyszłości swojego dziecka.

Ale jest też studium pragnienia, miłości, pasji tak silnej, że człowiek/a potrafi porzucić wszystko, tego lojalnego, kochającego partnera i rzucić się w wir romansu. Ta siła sprawia, że prawdomówne osoby przeminiają się w notorycznych kłamców, prostoduszne w wyrachowane, empatyczne w egotyczne itd. Emma niby kończy tragicznie, ale jej wiernemu-biernemu mężowi też nie udaje się uniknąć katastrofy. Ja bym jednak wysunęła optymistyczny wniosek z tego niby ponurego końca historii - banalnie: trzeba słuchać swojego głosu wewnętrznego i nie dbać o pozory. Charles niby kocha żonę całym sercem, ale zgadza się, latami, na bycie od niej odseparowanym. Intymność między parą nie istnieje, Emma unika jego towarzystwa, ten chce jej dogodzić, ale zupełnie jej nie rozumie; zatem biedny cuckold wielbi jedynie wizerunek swojej pani doktorowej, a nie ją jako człowieka z krwi i kości.

Napiszę tylko tyle, bo już nie mam siły;)

Buziaki wiosenne dla wszystkich!

niedziela, 9 lutego 2014

Nie mam pomysłu na tytuł

Wyznam, że mam swojego ulubionego bloga. Generalnie nie czytam blogów, oprócz kulinarnych. (Nie, żebym gotowała namiętnie, ale pooglądać można) Czasem jeszcze może rzucę okiem na coś o książkach w ramach inspiracji, czy by zobaczyć, jak inni odbierają książkę, o której niewiele napisano, a mnie aż nosi, żeby z kimś wymienić myśli na jej temat. Ale te książkowe blogi czytuję sporadycznie. Albo załamuje mnie ilość książek recenzowanych dziennie przez prowadzącą bloga i odczuwam boleśnie moją poznawczą nieefektywność, albo irytuje mnie infantylizm piszących.

Ale ten blog mnie rozwala. Autor wywleka na wierzch, bezlitośnie to, o czym nie chce się pamiętać, chce się gdzieś przyklepać i ukryć, albo wydalić dyskretnie, spuścić, oczyścić się i zapomnieć, tak na dobre. Większość tekstów mnie porusza i ciut niepokoi. Bloger jest ukrywającycm się autorem, z tego co rozumiem, mężczyzną w średnim wieku (bardziej 50-cio niż 40-sto letnim), postulującym zarzucenie czytania, na rzecz doświadczania. Z drugiej strony sam czerpie garściami z kultury, cytuje, wspomina anegdotki o Emilu Ajar'rze, nazwiska, które do niedawna było mi obce, dopóki Olga nie poleciła mi książki "Całe życie przed sobą". Tak bardziej z przypadku, bo akurat byłyśmy w księgarni na tyłach Krzywego Domku.

Ów erudyta z bloga "Najgorzej" niepokoi, bo przestrzega przed zgubnym wpływem lektur i doradza życie. Jakby te dwa elementy się wykluczały. Patrzę na przyjaciółki i kumpele, i myślę sobie - czytają, ale i doświadczają, czasem nawet więcej niż by chciały. Sama też ostatnio doznawałam. Przez cudowny tydzień, czułam się po części jak w Niebie - wjeżdżałam na szczyty w chmurach, albo i ponad chmurami, napawałam się widokami bezdrzewnych dolomitów - czarnych czubków wyłażących na wierzch spod śniegu. W słońcu sceneria i kolorystyka  przypominała kiczowate obrazki z Jezuskiem czy Maryją, jakie dzieci dostają na lekcjach religii, czy na pierwszą komunię.

Jak słońce decydowało się nie wstawać, panowała atmosfera niczym z Lovecrafta "Mountains of Madness", albo mitologicznego nordyckiego Piekła - zimna biel, kłęby mgły, które łatwo wziąć za opary ze świata umarłych. Mniejsza o powierzchowność - to Niebo-Piekło nastrajało kojąco. Chciałam na zawsze pozostać zawieszona nad przepaścią, wśród drzew, z widokiem na ciemny szczyt, być kołysaną przez wiatr i dyndać nogami, a potem puścić się w dół i czuć prędkość, a także jednocześnie zastanawiać się, czy wciąż byłabym tak wolna, że Olga i jej mąż śmialiby się z mojej ślamazarności.

Z błogim uśmieszkiem przyczepionym do twarzy myślałam sobie zuchwale: oto doznaję, a i czytam. Boli mnie nie tylko krzyż od siedzenia i oczy od wgapiania się w literki, ale moje zastałe mięśnie pobudzone zostały do pracy. Odczuwałam dobry ból po wysiłku fizycznym. Poza tym, też czytałam. Czułam, że rzuciłam wyzwanie autorowi bloga, który pomstuje, żeby nie uzależniać się od książek.

Wróciłam do rzeczywistości z nierealnej baśni. Podłączyłam się do netu, sprawdziłam maile, fejsbuka, weszłam na bloga Najgorzej i znowu zaczęłam żyć w realnym świecie - myśli-wron, które kraczą i każą odpisywać na idotyczne maile, skupić się na milionie niby wirtualnych, ale jak najbardziej konkretnych rzeczy, których Matrix ode mnie wymaga.

Czytanie nałogowe -  niekonieczne oznaczające czytania ogromnej ilości książek, bo niestety wcale tak dużo ich nie pochłaniam, ale uzależnienie od lektur, od rozmów o nich, od nudzenia się wszystkimi innymi banalnymi rozmowami - jest chorobą. Nie potrafię połączyć obu aspektów życia. Jak czytam, to wcale nie chcę mi się biegać, choć Bator pisze o bieganiu i jego duchowym wymiarze, i bardzo mnie to kręci. Tymczasem, zamiast pobiegać po lesie czy plaży, sięgam po kolejną książkę Bator.... Z drugiej strony Olga potrafi: czyta i biega.

Eh, to wszystko przez tego bloga, który też jest jak derridiański farmakon - lekarstwem i trucizną w jednym, jak zaresztą wszystkie inne dobre lektury.

piątek, 3 stycznia 2014

Nie ponosi mnie namiętność.

Nie panuję nad swoją wyobraźnią. Jest jakby obcym bytem, który funkcjonuje samodzielnie, a jednak w jakiś szczególny sposób łączy się z moim ciałem. I to dziwne, z pozoru nienaturalne połączenie, jest idealną symbiozą.
Śnię każdej nocy, a najbardziej lubię sny erotyczne, bo są tylko moje. Niewiele w nich obrazów ale odczucia i dźwięki są tak silne, że kiedy budzę się gwałtownie w środku nocy, nie mogę złapać oddechu i jeszcze kilka minut zastanawiam się gdzie jestem i co tutaj robię. Czy to moje łóżko? Czy to moje ciało? Czy to jeszcze jestem ja czy stworzenie wykreowane przez moją wyobraźnię?
Często się odłączam, jakby ktoś wyjął kabel z mojej głowy. Jestem wtedy wszystkim i niczym, a mózg kreuje setki scenariuszy na minutę. Ile to budzi wątpliwości kiedy zdarza mi się budzić w wannie pełnej ciepłej wody, z książką rzuconą na podłogę. Zastanawiam się wtedy, gdzie jest dzień, który mi uciekł i dlaczego nie chcę go odzyskać? Nie kontroluję swoich zmysłów. Reaguję na wszystkie możliwe bodźce. Uwielbiam dotyk na moim ciele, smakuję życie, wącham książki, słucham dźwięków dochodzących z mojego wnętrza i oglądam je dokładnie. 
To nieprawda, że nie poddaję się swoim namiętnościom.
Jestem namiętną kobietą, którą otacza zmysłowy i cholernie fascynujący świat 
Pragnę go.

/jot/