niedziela, 20 października 2013

Mania



Dopadła mnie mania. Wszystko znowu robię nerwowo, za szybko, ciągle się spieszę, notorycznie mam wrażenie, że nic nie robię, choć wciąż coś robię. Zaczynam milion rzeczy, ale żadnej nie kończę. Gnębią mnie nieustanne wyrzuty sumienia, że nie dokańczam, że nie jestem wystarczająco efektywna, że za wolno czytam. A jak czytam, to nie mogę się skupić, bo myślę, ile jescze muszę przeczytać i zrobić, i jak mało przeczytałam w tym miesiącu i jak rośnie przepaść intelektualna między mną i innymi, którzy czytają więcej.

Chodzę szybko, denerwują mnie aroganccy sąsiedzi młodsi ode mnie, których mijam od lat, a nie powiedzą cześć. Dopadam ich na podwórku, idą za wolno, blokują chodnik, niby przepraszam, ale polskim tonem. Mówię „cześć sąsiedzi”, odpowiada tylko chłopak a arogancka blondyna wykrzywia twarz w pseudo-uśmiechu. Może i ma rację, bo moje „cześć”brzmi raczej agresywnie niż przyjaźnie. Więc dodaję, niczym frustratka, która nie wie, o co jej chodzi i złości się na cały świat „a sory, to cześć się nie mówi”. Jestem jak Tuwia, pies z opowiadania Etgara Kereta „Strzelają do Tuwii”, który chciał wszystkich gryźć, oprócz swojego opiekuna (nie chcę napisać „właściciela” czy „pana”, bo to ustanowiłoby feudalne międzygatunkowe relacje władzy, a ja popieram demokratyzm. Zresztą denerwuję się również, na nas, ludzi, że zniewoliliśmy zwierzęta, i że prowadzamy psy na smyczy. Jaki to obciach musi być dla psów. Czy ktoś z nas chciałby chodzić na smyczy?) Tuwia również na wszystkich warczał. Więc, gdy nasila się mania, warczę. A jak coś nie idzie po mojej myśli, hiperwentyluję i szlocham – niezły szantaż emocjonalny, ale bardzo wykańczający. Musi wyglądać bardzo naturalnie, skoro nikt mnie nawet o manipulację nie oskarża, co wydaje mi się tym bardziej przerażające, jak już pomyślę o tym na spokojnie.

Ostatnio, zresztą, mania jest en vogue.  Nie mania sama w sobie, ale jako część jednostki chorobowej o nazwie zaburzenie afektywne dwubiegunowe. Nie pomaga fakt, że na tę chorobę cierpi zarówno Carrie z serialu Homeland, którego warto obejrzeć szczególnie pierwszy sezon a ja, naturalnie, kompulsywnie obejrzałam wszystkie dostępne odcinki na raz, jak i Leonard z Intrygi małżeńskiej Eugenidesa, którą pochłonęłam już dwukrotnie. Nie muszę chyba dodawać, że arogancko identyfikuję się z bohaterami obu tekstów kultury.  Poza tym, połowa znajomych diagnozuje u siebie tę chorobę, a u kilku ją faktycznie zdiagnozowano. Nie mówię już o tym, że i ja „diagnozuję” ją u siebie. Choroba ta wabi – zarówno Carrie z Homeland jak i Leonard z Intrygi pociągają swoją atrakcyjnością, nie opartą jedynie na fizyczności, ale i na swojej inteligencji i umiejętności wznoszenia się wysoko ponad przeciętność w fazach maniakalnych.  Paradoksalnie intrygują również i ich mroczne nastroje, tajemnica jaką w sobie noszą i radykalne zachowania wahające się pomiędzy skrajnym ekstrowertyzmem i pragnieniem odciecia się od świata, poczucia absolutnej alienacji. Intensywność. Sposób obrazowania obu tych osób wpisuje się w mit romantycznego geniusza-szaleńca, mit, który wciąż nęci.

Pytanie kogo on nęci. W liceum, choć może epoka romantyzmu przez pryzmat lektur obowiązkowych wielu odpychała, mit szaleńca-geniusza bliski był wielu. Chcieliśmy dokonać czegoś wielkiego, czegoś niezwykłego (nie chodziło, bynajmniej, o stanowisko kierownicze w korporacji). Marzyliśmy by zostać muzycz/kami, pisark/zami, poet(k)ami, by podróżować niczym bitnicy w książkach Keruaca, by prowadzić rozmowy paląc jointy i popijając piwem, leżąc na łące, słuchając, jak ktoś gra na gitarze, śpiewając ulubione songi i punkowe kawałki. Bycie wykręconym, wyjebanym w kosmos miało pozytywne konotacje i budziło podziw.

Może  dlatego, że lata liceum to okres, kiedy szukamy swojej tożsamości, swojego „ja”, pragniemy wyjątkowości i nie chemy zgodzić się na przeciętność. Tym niemniej, ów archetyp szaleńca-geniusza (wcześniej natchnionego geniusza), jest silnie zakorzeniony w kulturze i bynajmniej nie pociąga jedynie zagubionych nastolatków. Można by kontrargumentować, że ci, którzy przeszli okres nastoletniego buntu, po prostu nie dorośli, skoro wciąż fascynuje ich poeta-prorok, czy wariat pozostający poza wspólnotą, ale który, jak się okazuje, widzi więcej.


Może niedojrzale, wolę być wariatką, w takim rozumieniu. Niech mi sąsiedzi nie mówią dzień dobry, może nawet skończę, jak przepowiada mi przyjaciółka, jako wiedźma z rozczochraną czupryną i milionem kotów, która odziewa się na cebulkę i  głosi w apokaliptycznym tonie w autobusie, ale „normalność” wciąż odstręcza mnie bardziej.
Wolę być Peszkową śmieciową królową i człowieką psem i trzymać się z innymi ludźmi psami, którzy może wreszcie zerwą się ze smyczy.


Ludzie Psy

Ola Hol

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz