Dopadła mnie mania. Wszystko znowu robię
nerwowo, za szybko, ciągle się spieszę, notorycznie mam wrażenie, że nic nie
robię, choć wciąż coś robię. Zaczynam milion rzeczy, ale żadnej nie kończę.
Gnębią mnie nieustanne wyrzuty sumienia, że nie dokańczam, że nie jestem
wystarczająco efektywna, że za wolno czytam. A jak czytam, to nie mogę się
skupić, bo myślę, ile jescze muszę przeczytać i zrobić, i jak mało przeczytałam
w tym miesiącu i jak rośnie przepaść intelektualna między mną i innymi, którzy
czytają więcej.
Chodzę szybko, denerwują mnie
aroganccy sąsiedzi młodsi ode mnie, których mijam od lat, a nie powiedzą cześć.
Dopadam ich na podwórku, idą za wolno, blokują chodnik, niby przepraszam, ale
polskim tonem. Mówię „cześć sąsiedzi”, odpowiada tylko chłopak a arogancka blondyna
wykrzywia twarz w pseudo-uśmiechu. Może i ma rację, bo moje „cześć”brzmi raczej
agresywnie niż przyjaźnie. Więc dodaję, niczym frustratka, która nie wie, o co
jej chodzi i złości się na cały świat „a sory, to cześć się nie mówi”. Jestem
jak Tuwia, pies z opowiadania Etgara Kereta „Strzelają do Tuwii”, który chciał
wszystkich gryźć, oprócz swojego opiekuna (nie chcę napisać „właściciela” czy „pana”,
bo to ustanowiłoby feudalne międzygatunkowe relacje władzy, a ja popieram
demokratyzm. Zresztą denerwuję się również, na nas, ludzi, że zniewoliliśmy
zwierzęta, i że prowadzamy psy na smyczy. Jaki to obciach musi być dla psów.
Czy ktoś z nas chciałby chodzić na smyczy?) Tuwia również na wszystkich
warczał. Więc, gdy nasila się mania, warczę. A jak coś nie idzie po mojej
myśli, hiperwentyluję i szlocham – niezły szantaż emocjonalny, ale bardzo
wykańczający. Musi wyglądać bardzo naturalnie, skoro nikt mnie nawet o
manipulację nie oskarża, co wydaje mi się tym bardziej przerażające, jak już
pomyślę o tym na spokojnie.
Ostatnio, zresztą, mania jest en vogue. Nie mania sama w sobie, ale jako część
jednostki chorobowej o nazwie zaburzenie afektywne dwubiegunowe. Nie pomaga
fakt, że na tę chorobę cierpi zarówno Carrie z serialu Homeland, którego warto
obejrzeć szczególnie pierwszy sezon a ja, naturalnie, kompulsywnie obejrzałam
wszystkie dostępne odcinki na raz, jak i Leonard z Intrygi małżeńskiej Eugenidesa, którą pochłonęłam już
dwukrotnie. Nie muszę chyba dodawać, że arogancko identyfikuję się z bohaterami
obu tekstów kultury. Poza tym, połowa znajomych
diagnozuje u siebie tę chorobę, a u kilku ją faktycznie zdiagnozowano. Nie
mówię już o tym, że i ja „diagnozuję” ją u siebie. Choroba ta wabi –
zarówno Carrie z Homeland jak i
Leonard z Intrygi pociągają swoją
atrakcyjnością, nie opartą jedynie na fizyczności, ale i na swojej inteligencji
i umiejętności wznoszenia się wysoko ponad przeciętność w fazach maniakalnych. Paradoksalnie intrygują również i ich mroczne
nastroje, tajemnica jaką w sobie noszą i radykalne zachowania wahające się
pomiędzy skrajnym ekstrowertyzmem i pragnieniem odciecia się od świata,
poczucia absolutnej alienacji. Intensywność. Sposób obrazowania obu tych osób
wpisuje się w mit romantycznego geniusza-szaleńca, mit, który wciąż nęci.
Pytanie kogo on nęci. W liceum, choć
może epoka romantyzmu przez pryzmat lektur obowiązkowych wielu odpychała, mit
szaleńca-geniusza bliski był wielu. Chcieliśmy dokonać czegoś wielkiego, czegoś
niezwykłego (nie chodziło, bynajmniej, o stanowisko kierownicze w korporacji).
Marzyliśmy by zostać muzycz/kami, pisark/zami, poet(k)ami, by podróżować niczym
bitnicy w książkach Keruaca, by prowadzić rozmowy paląc jointy i popijając
piwem, leżąc na łące, słuchając, jak ktoś gra na gitarze, śpiewając ulubione
songi i punkowe kawałki. Bycie wykręconym, wyjebanym w kosmos miało pozytywne
konotacje i budziło podziw.
Może dlatego, że lata liceum to okres, kiedy
szukamy swojej tożsamości, swojego „ja”, pragniemy wyjątkowości i nie chemy
zgodzić się na przeciętność. Tym niemniej, ów archetyp szaleńca-geniusza
(wcześniej natchnionego geniusza), jest silnie zakorzeniony w kulturze i
bynajmniej nie pociąga jedynie zagubionych nastolatków. Można by
kontrargumentować, że ci, którzy przeszli okres nastoletniego buntu, po prostu
nie dorośli, skoro wciąż fascynuje ich poeta-prorok, czy wariat pozostający
poza wspólnotą, ale który, jak się okazuje, widzi więcej.
Może niedojrzale, wolę być wariatką, w
takim rozumieniu. Niech mi sąsiedzi nie mówią dzień dobry, może nawet skończę,
jak przepowiada mi przyjaciółka, jako wiedźma z rozczochraną czupryną i milionem
kotów, która odziewa się na cebulkę i głosi w apokaliptycznym tonie w autobusie, ale
„normalność” wciąż odstręcza mnie bardziej.
Wolę być Peszkową śmieciową królową i człowieką psem i trzymać się z innymi ludźmi psami, którzy może wreszcie zerwą się ze smyczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz