środa, 9 października 2013

Trzymam gardę.

     Czuję jak pot spływa mi po plecach. Coraz słabsze nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa, a nadwyrężone mięśnie ramion drżą jak trawa na wietrze (albo usta szlochającego dziecka). Mimo to, przyjmuję pozycję bokserską (stopy pod odpowiednim kątem, nogi ugięte lekko w kolanach, tyłek wypięty) i ćwiczę cholerny lewy sierpowy. Nie dlatego, że muszę, ale dlatego, że chcę.
     Tego dnia, po raz pierwszy w życiu, myliłam kierunki. Prawą rękę z lewą i to samo ze stopami. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło, nawet podczas jazdy samochodem zawsze włączałam odpowiedni kierunkowskaz. A tego dnia, kiedy trener wrzeszczy : PRAWY PROSTY! Ja wyrzucam do przodu lewą rękę. Jakbym nagle się przepołowiła i każda połowa mojego ciała odmówiła posłuszeństwa. Zaczęła żyć własnym życiem i śmiać się ze mnie i mojej słabości.
     A jednak nie czuję się słaba., choć tak bardzo jestem nieskoordynowana. Po powrocie do domu musiałam usiąść w wannie, bo nie dałam rady stać kiedy woda z prysznica obmywała mnie ożywczym chłodem. A jednak uśmiechałam się do swojego odbicia w lustrze. Nawet śpiewałam, a w myślach wykonywałam szalony taniec. Rumbę.
     Stało się. Endorfiny zostały wyzwolone, a ja przełamałam kolejną barierę. Pokonałam swój lęk przed opinią innych ludzi, swoje lenistwo i brak wiary w siebie. Tak, jeden trening nie czyni cudu. Nie zostałam bokserem, nie zmniejszyłam się o dwa rozmiary ani nie stałam się kobietą pewną siebie w stu procentach. Ale dostrzegłam otwarte drzwi. Okazało się, że wiem jak mogę je otworzyć i nawet domyślam się co jest za progiem. Tylko muszę jeszcze do nich dotrzeć, pokonać ten trudny dystans. To powolna droga, ale dająca tak wiele satysfakcji, że będę ją pokonywała z przyjemnością. Pomimo potu i łez.
     Nie muszę. Chcę. To droga zgodna z moim sumieniem. Droga do odkrycia i poznania siebie. Czy się ze sobą zaprzyjaźnię? Nie wiem. Ale na pewno dam z siebie wszystko.


Jot.

2 komentarze:

  1. Jot! Po pierwsze gratuluję podjęcia wyzwania. Tego szukania w ciele i opisywania ciała i tego co się z nim dzieje. Stopa, tyłek, krople wody na ciele i widok w lustrze. Myślę, że z każdym momentem zbliżamy się do większej akceptacji tego wszytskiego co się z nami dzieje. "Boksowania" się ze sobą. Przestać się bać. No właśnie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Również szacu za trzymanie gardy. Przez Ciebie, Justynko i Ka. też o tym ciele zaczęłam myśleć, ale nie jak zwykle, politycznie i płciowo, czyli o kobiecym ciele jako obszarze różnych sporów ideowych. Też nie o ciele, jak to w Polityce niedawno pisali, jako zagarniętym przez KK, zdyscyplinowanym, podlegającym różnym zakazom (in-vitro, aborcja, seksualność i eutanazja). Nie chodziło mi również o doświadczenie radości czerpanej ze stanowienia jedności z naturą - w sposób jaki doświadczali ciała i świata transcendentaliści z USA, Whitman, czy Nietzsche - tryskającej energii, elan vitale.

    Otóż odczułam moje ciało bardzo kartezjańsko. Kochając się z moim lubym, doświadczyłam dualizmu ciało/"dusza". Zaczęło mi burczeć w brzuchu i pomyślałam sobie, że pomimo pewnej znajomości anatomii, nie mam pojęcia, co się tam w środku dzieje. Odczułam "my flesh" jako coś mechanistycznego - maszynę w obudowie, do której dostęp może ma jakiś inżynier, czy wynalazca, ale na pewno nie ja sama. Nie mogę po prostu zajrzeć do środka i zobaczyć, co tam burczy i czemu. Cóż za immanencja. Pomyślałam trochę przychylniej o Descarcie tak obecnie krytykowanym przez filozofię, jako tym, który usankcjonował ów dualizm.

    OdpowiedzUsuń