czwartek, 12 września 2013

Żywie Biełaruś!

http://www.youtube.com/watch?v=STln629nfE4








Jestem świeżo po seansie filmu "Żywie Biełaruś!" Poszłam w ramach Gdyńskiego Festiwalu Filmów Fabularnych, na którym nigdy wcześniej nie byłam, choć jestem Gdynianką od urodzenia. Wybrałam się do kina również dlatego, że od mojej wizyty na Białorusi rok temu, darzę ten kraj sentymentem. Ciekawy to kraj, choć zbyt wiele o nim nie wiem. To była chyba pierwsza moja podróż od dawna, w trakcie której poczułam przekroczenie granicy fizycznie, psychicznie, kulturowo i nawet systemowo, choć zawsze irytuje mnie wyższość z jaką moi wspólobywatele i współobywatelki (których obecnie nazywa się głównie Polakami) odnoszą się do ludzi wschodu. Czują, a może jednak powinnam napisać czujemy, pełne politowania miłosierdzie - najgorszy rodzaj miłosierdzia, jak pisze Joanna Bator, w Ciemno, prawie noc, choć głównym składnikiem relacji polsko-białoruskiej jest chyba pogarda i dzika satysfakcja, że jednak dzieli nas przepaść, pomimo wspólnej przeszłości.

Mur odczuwalny jest przy samym wjeździe i chyba tym bardziej dotkliwy, że terytoria pogranicza, nie tylko rozumiane jako strefa przygraniczna wyznaczona w ramach politcznej mapy Europy, ale i w znaczeniu eklektyczności podkreślają polsko-białoruską wspólnotę kulturowo-historyczno-językową. Mur wyrasta nagle, namacalny niczym ten w USA wzdłuż granicy Meksykańsko-Amerykańskiej. Jadąc pociągiem z Kuźnicy Białostockiej do Grodna, przemierzamy krajobraz, ojczyznę Mickiewicza,  którą poeta nazywał "Litwą". Lecz krajobraz jest tyleż litewski, co polski, czy białoruski - innymi słowy tygiel etniczno-kulturowy, gdzie ludzie mogliby być dumni z tożsamości, którą Gloria Anzaldua, również mieszkanka pogranicza (Meksykańsko-Amerykańskiego) nazywa mestizaje. Tego rodzaju tożsamość, czy świadomość oznacza zbiór eklektycznych elementów, bycie "pomiędzy" dwoma biegunami. Bo czyż mieszkańcy okolic Białegostoku i ci bardziej na wschód, a po stronie (obecnie) Białoruskiej Grodna mogą jednoznacznie określić swoją przynależność? Kim są? Pol(a)kami, Białorusin(k)ami, czy Litwin(k)ami? W mieście, małym niczym Gdynia (ok 250 000 mieszkańców), gdzie obok cerwki dumnie się pręży kosciół katolicki, jest cerwkiew niegdyś unicka, właśnie remontuje się synagogę, a malutka świątynia protestancka jako jedyna rozpada się zapomniana przez wszystkich - jaką religię się wyznaje? Zdecydowanie linia podziału nie przebiega "czysto", narodowościowo. Niektórzy Białorusini chodzą do kościoła katolickiego, niektórzy z polskim rodowodem do cerkwii, a Żydzi, którzy niegdyś stanowili 60% mieszkańców, a obecnie, zdziesiątkowani antysemityzmem hitlerowskim, sowieckim i tym obecnym, powoli się zaczynaja ujawniać i dbać o swoją historię i kulturę.

Poczucie wspólnoty potęguje obcowanie z językiem białoruskim, który jednocześnie czaruje egzotyką cyrylicy, w większości nieznanej naszemu pokoleniu, (w mojej szkole podstawowej byłam pierwszym rocznikiem z językiem angielskim w miejsce rosyjskiego) a również wabi tak dużym podobieństwem do polskiego, że bez problemu można się porozumieć, a nawet zrozumieć wykłady prowadzone w tym języku, przy odpowiednim skupieniu. Jednakże mur znienacka wyrasta - w postaci granicznego hangaru, gdzie urzędowo zwracają się do nas po rosyjsku, którym prawie nikt z mojej grupy wyjazdowej (wymiany studenckiej) się nie posługiwał. W hangarze śmierdzi trochę moczem a wszyscy podróżni od razu po wyjściu z pociągu stłoczeni są w nim niczym bydło. Stoimy, czekamy, po ostrzeżeniach o tamtejszej miłości do biurokracji i urzędników, do szacunku dla wojskowych po perypetiach z załatwianiem wizy, obawiamy się. Nikt nie ma nic na sumieniu, ale trzeba pamiętać, by nie żartować, by odpowiadać na pytania krótko i na temat, do tego uprzejmie. Obawiamy się, że będą nas "trzepać", nawet jesteśmy na to nastawieni. Każdy z nas przechodząc przez kontrolę graniczną oddycha z ulgą, że się udało. I... jesteśmy nie mal rozczarowani, że zmęczony urzędnik graniczny zadał 3 pytania pierwszej osobie przechodzącej na drugą stronę dworca, a reszta pokazuje dokumenty i przechodzi bez pytań dodatkowych i bez żadnych problemów.

Sama Białoruś, tak demonizowana, okazała się o wiele czystsza niż Polska, poza tym bardzo polska, ale stanowiąca taką podróż sentymentalną do lat 90-tych, czasu transformacji systemowych u nas.  W sklepach było wszystkiego jak u nas, w nadmiarze, a my, jako wycieczka z uniwersytetu przywieźliśmy kawę Jacobs w prezencie, słuchając rad, tych co byli tam wcześniej, (ale nie przed upadkiem Sojuza), a także kierując się tym, co nam się zdawało, sądząc po tym, co ludzie opowiadali i jak dobrze to wszystko pasowało do układanki - biedny kraj, reżim, gdzie ludzie żyją w nędzy i siermiędze, nic nie ma w sklepach, wciąż rządzi "komuna"/dyktator Łukaszenka, gdzie Kościół Katolicki nie ma żadnych praw i gdzie nie wolno mówić po polsku. A także, gdzie nie wolno rozmawiać o polityce, bo bezpieka czuwa.

Grodno okazało się miastem, gdzie można zrobić zakupy kupując kawę Jacobs taniej niż u nas, a także inne towary w podobnych cenach. Na szczęście, oprócz artykułów wszędobylskeigo Kraftfoods czy tam Nestle, można też kupić białoruski ser i pyszny czarny chleb sprzedawany w wielkich bochnach. Można też zjeść na mieście tani smaczny obiad i popić "szampanem" w cenia ok 25 zł/butelkę, choć trzeba nauczyć się bukw, żeby przeczytać menu. Na szczęście, z przewodnika nauczyłam się bukw białoruskich, które troszkę różnią się od tych rosyjskich (paroma znakami), i zakupiłam mini słowniczek białorusko-angielski, dzięki któremu robiłam szybkie postępy w języku będąc na miejscu, (choć po powrocie wszystkiego zapomniałam, niestety).

Miasto, jak widać i w filmie Żywie Biełaruś udekorowane jest megalomańskimi statuami Lenina, czerwonymi gwiazdami i pomnikami "gierojów" wojennych, którzy oddali życie walcząc z faszyzmem, ulice mają nazwy, których tam wciąż nienawidzą, a my, młode pokolenie, jesteśmy bardziej otwartci na idee socjalizmu, a może raczej socjalizującego państwa opiekuńczego, bo kapitalizm jakoś nie okazała się lekiem na całe zło. Na ulicy Karola Marksa mieści się, o ile dobrze pamiętam, księgarnia "opozycyjna", co oznacza, że sprzedają książki po białorusku. Na ulicy Lenina jest chyba część kompleksu uniwersyteckiego, a gdzieś niedaleko Budionnej znajdował się nasz akademik. Jako osoba z kraju "post-komunistycznego", w którym pewne rzeczy już mamy "przepracowane", chciałam zdjęcie z Leninem, więc stanęłam obok wodza rewolucji podnosząc lewą pięść w komunistycznym geście. Bałam się, że albo zlinczuje mnie wkurzony tłum, dla którego nazwa Plac Sowiecki, nie stanowi żartu postmodernistycznego, albo milicja mnie zaaresztuje za robienie sobie jaj. Ale nikt na to nie zwrócił uwagi. Najważniejsze, że nie śmieciłam.

Jednakże, jak to śpiewa Miron wraz z zespołem w obrazie Żywie Biełaruś, "W naszym kołchozie jest czysto i porządek..." a wszystkiego dogląda Pan naczelnik - chyba tej czystości trzeba obawiać się najbardziej? Bo nie przypominam sobie wielu grafitti na murach, nie przypominam sobie nawet różnorodności językowej (a w końcu w kraju używa się dwóch języków urzędowych), jak np. na Helu, gdzie wszelkie nazwy napisane są po polsku i kaszubsku. Brak więc "niespójności" językowej i nawet szyldy sklepów brzmią po rosyjsku. W sumie mijaliśmy, chyba jeden sklep z białoruską nazwą lokalnej kwiaciarni wskazanej nam przez tamtejsze przewodniczki, jako coś godnego uwagi.

Bałam się tego filmu, bałam się, że zrobiony przez Polaków będzie bardziej wyobrażeniem reżimu, z jakim kojarzymy wschód, ze wszelkimi uprzedzeniami i stereotypami jakie żywimy wobec "ruskich". Bałam się, że to, co ma wiele odcieni szarości zostanie pokazane jako czarno-białe i że film będzie jakąś laurką dla Andżeliki Borys, przewodniczącej Związku Polaków, ( który mieścił się zresztą, o ironio, na ulicy 17-ego września).

Jednakże oglądając film przypomniał mi się incydent, kiedy to w pociągu do Grodna, pełnego przemytników wracających z handlu z Białegostoku, Sokółki i okolicznych miejscowości, (choć wtedy jeszcze nie miałam świadomości czym trudni się większość "pasażyrów" z Biełarusji), dwóch typów spod ciemnej gwiazdy, osiłków, podeszło do chłopaka około 20-sto letniego. Powiedzieli coś do niego, jednakże nie wylegitymowali się żadnym dokumentem, a on karnie przekazał im swój paszport. Jeden z nich, niski i krępy wsadził go do tylniej kieszeni swoich levis'ów zakupionych w Sokółce lub innej galerii na "zachodzie"(czyli w Polszy). I zostawili chłopaka bez paszportu, ale ze łzami w oczach. Stałam blisko i choć intrygowało mnie, kim byli faceci, którzy zabrali mu dokument tak władczo i czemu chłopak się podporządkował, nie chciałam patrzeć mu w twarz. Czułam, że moje badawcze spojrzenie dodatkowo wzmogłoby jego upokorzenie, więc spoglądałam ukradkiem obserwując jego niepokój i zmagania by płacz dławiony w gardle tam własnie pozostał.

Następne (choć uprzejme) spotkanie turystek i turystów z Polski z systemem biurokracji okrutnej kafkowsko-carskiej, z wielością rubryk, numerów itd. nastąpiło, kiedy to musieliśmy złożyć paszporty w odpowiednim biurze zostawiając je na około tydzień na przechowaniu i w zamian dostaliśmy inny, wystawiony przez adekwatny białoruski urząd, dokument, ze zdjęciem (które musieliśmy przy sobie posiadać). Nasze przewodniczki, choć nie fanki Łukaszenki, w ogóle nie rozumiały naszego zdziwienia i lęku, gdy rozstawaliśmy się z paszportami. Wszystko było organizowane przez Uniwersytet, więc nie musieliśmy meldować się na milicji, jak wymaga się, z tego co wiem, od pojedycznych turystów. (Ale przyszło mi do głowy, że dla Anglika, czy Amerykanina samo wprowadzenie dowodu tożsamości, tak dla nas naturalnego, oznacza pogwałcenie wolności obywatelskich. Co kraj to obyczaj.)

Film jednak to o wiele cięższy kaliber, coś czego jako 2-tygodniowa turystka, nie jestem w stanie doświadczyć czy zauważyć - brak wolności słowa. W Grodnie brak tej swobody obywatelskiej niespecjalnie rzuca się w oczy. Mieliśmy wykłady, gdzie mówiono do nas po polsku, białorusku i rosyjsku, mieliśmy prezentację tej "zakazanej" literatury, tej białoruskiej, wraz z kontekstem historycznym i wpsółczesnym, politycznym. Wykładowca-opozycjonista, owiany tajemnicą (poliszynela), jest zatrudniony na etacie obok rosyjsko-języcznych popleczników Łukaszenki i systemu. Zresztą oprócz tego, Kościół Katolicki ma się dobrze, a w główny kościół katolicki jest polski, prowadzony przez polskiego księdza, który na dzień dobry zrobił nam pranie mózgu dotyczące aborcji, czyli zabijania i Matki Boskiej czyniącej cuda. Funkcjonuje szkoła polskiego, gdzie oprócz języka można się uczyć i innych przedmiotów. Szkoła była tak wyposażona, że gdańskim student(k)om oczy zbielały, bo za ich czasów nie było tablic multimedialnych i rzutników.

Tym nie mniej, film porusza coś o wiele ważniejszego - to, by się nie wychylać, by być "normalnym", by się ugiąć. W Polsce też jest duży nacisk na "normalność" i chyba jest to domenów wszelkich społeczeństw z mentalnością feudalną, które zresztą wolą nazwę "narody". Jednostka nie może wygrać z systemem, który miażdży tych, co się wychylają i w o wiele bardziej drastyczny sposób niż w Kraju nad Wisłą. O ileż u nas doświadczamy raczej przemocy symbolicznej, (wg. Bourdieu) czy obiektywnej (w terminologii Żiżka), na Białorusi przemoc obiektywna i subiektywna (czyli ta fizyczna, wywierana poprzez represje) przeplatają się w sposób przerażający. A najbardziej napawa mnie lękiem kontrast między pseudo-"normalnym" życiem Mińska, metropolii europejskiej (jak mi się zdaje, choć niestety jeszcze tam nie byłam) a militarystycznym fallo-centrycznym systemem, dojmującą nędzą prowincji i arogancją zwierzchników. Mechanizm utrzymywania tak opresyjnej władzy poprzez okrucieństwo i sadyzm jest dla mnie trudny do pojęcia. Rozumiem, nie każdego stać na to, by przeciwstawić się większości, by zdobyć się na odwagę cywilną i odmówić uczestnictwa w okrucieństwie. Rozumiem również, że są ludzie, których władza nęci i są dla niej gotowi zrezygnować z "człowieczeństwa". Rozumiem również, że część osób robi coś, czego się potem wstydzi, by przeżyć. Nie rozumiem jednak, dlaczego ci, którzy nie czują się komfortowo w obliczu absolutnego pogwałcenia  praw jednostki, nawet jeśli stanowią większość, uginają się pod presją jednostki czy dwóch reprezentujących opresyjny system. Z boku wydaje się to takie proste: łącząc siły można dokonać zmian na lepsze.

Jednakże oberwując okrucieństwo systemu, warto pamiętać, że sceny przemocy nie są typowe wyłącznie dla Armii Białoruskiej. Wojsko, jak teoretyzował Foucault, to jedna z instytucji totalnych mających na celu podporządkowanie sobie człowieka poprzez ciągłą kontrolę. A samowola "dziadków" znęcających się nad rekrutami jest częścią strategii wpisanej w instytucje totalne, nie tylko wojsko, ale więzienia, szkoły itd., w których wyżsi rangą wyżywają się na tych niżej postawionych. I choć, naturalnie, sceny brutalnej przemocy poruszają głęboko widzów, to jednak zjawiskoprzemocy nie występuje jedynie na Białorusi. Drastyczne tortury zdarzają się i w Armii Amerykańskiej, narzędziu samozwańczego policjanta świata, i w więzieniach różnych krajów, gdzie gwałt na współwięźniach traktowany jest raczej jako integralny element systemu niż zjawisko marginalne. Dlatego, dla mnie, Żywie Biełaruś! to film nie tylko o reżimie Łukaszenki, ale i uniwersalny obraz dotyczący nierównej walki: jednostka kontra system, w obliczu której jednostka jest zawsze bezsilna i skazana na porażkę. Ale system, choć to bardzo banalne, stanowią ludzie, "nieludzcy" ludzie, "kotojady" posługując się językiem Bator z Ciemno, prawie noc, którzy skażeni są zarazą i pozostają w gotowości, by wprawiać w ruch bezduszną machinę kosztem człowieka.

Ola Hol

1 komentarz:

  1. Dodam tylko, że zapytałam znajome Białorusinki o zdanie na temat filmu. I obie (też sceptycznie odnoszące się do Łukaszenki) skwitowały, że film trochę prawdziwy, trochę nie. Poleciłam link do filmu na fejsie i wywołałam je niejako do odpowiedzi powołując się na ich niki z fejsa. Jedna z nich napisała mi na priva, że "nie trzeba tak od razu w internecie, o takich rzeczach rozmawia się na spotkaniach twarzą w twarz" ... komentarz wymowny...

    OdpowiedzUsuń